— Pójdę z tobą — powiedziała.
— To tylko szybka wyprawa zwiadowcza. Musisz tu zostać i opiekować się dzieckiem.
— Powiedziałam kiedyś, że nigdy się nie rozstaniemy.
— I tak będzie. Popłynąłem na łowy z Paramutanami. Teraz jest tak samo. Pójdziemy szybko, odnajdziemy to miejsce i wrócimy. Herilak zna puszczę, nikt nas nie zauważy. A ja znam murgu. Nie masz się czego bać.
Bała się. Oboje się bali. Nie mówił tego głośno, lecz jasne było, że spokojne życie na wyspie dobiegało końca. Przyszłość stała się ponownie niepewna i wątpliwa.
W nocy zaczęło padać, krople bębniły o namiot i wpadały przez wejście. Szarym, mokrym świtem dwóch łowców opuściło wyspę i ruszyło na południe. Dobrze znali drogę i szli szybko.
Trzeciego dnia zeszli z szerokiego szlaku używanego przez sam-mady i powędrowali ścieżką wydeptaną przez zwierzęta. Przedtem nieraz tu polowali i Herilak znał każdą chyba kępę drzew i każdy strumyk. Stanął skryty wśród drzew nad ciemnym nieruchomym stawem.
— Jesteśmy już blisko. Za tą wodą są mokradła wielkiego murgu z trzema rogami.
— Neniteska. Jesteś pewny? Chyba nigdy nie podchodziłem do miasta od tej strony.
— Jestem pewny.
— Trzymają je zawsze na najbardziej oddalonych od miasta polach. Jeśli znajdziemy neniteski, to chyba zdołam odszukać miejsce śmiercio-kijów.
W dżungli rozległy się głośne trzaski, a potem ochrypłe ryki. Z wyciągniętą bronią podeszli do najbardziej skrajnego ogrodzenia miasta. Drzewa rosły tu gęsto, łączyły je liany, niektóre z trującymi kolcami. Zapora ta powstrzymywała większość zwierząt — ale nie to, które dopiero co tędy przeszło. Widzieli połamane gałęzie, podeptane poszycie, głębokie ślady w podmokłym gruncie wypełniające się wodą. Zostawiły je ciężkie nogi z ostrymi pazurami.
Herilak poznał trop.
— Wielki zabójczy marag.
— Epetruk. Musiał poczuć neniteska. Chodźmy za nim, to najlepsze dojście do miasta.
Straszne ryki i skrzeki oznajmiły o spotkaniu epetruka z jego ofiarą. Walka była jednak wyrównana. Drapieżnik krążył wokół neniteska, który stale kierował ku niemu wielką kościaną tarczę chroniącą łeb. Epetruk bał się trzech długich rogów, ślady krwi na jednym mówiły, dlaczego. Rozległ się następny ryk i z bagna wybiegł drugi nenitesk. Epetruk mimo rozwścieczenia rozpoznał niebezpieczeństwo. Odrzucił głowę w tył i zawył. Potem odwrócił się i uciekł, waląc ogonem. Łowcy schowali się wśród drzew. Czekali tam, aż umilkły odgłosy ucieczki epetruka. Kerrick rozejrzał się po polu, szukając znajomych miejsc.
— Tędy — powiedział. — Pójdziemy bokiem, bo musimy jak najdłużej trzymać się z dala od pól wewnętrznych.
Znalazłszy się wśród znajomych miejsc, przekonał się, jak małym zmianom uległo miasto, jeśli w ogóle jakimś uległo. Drzewa urosły, lecz wszystko było w zasadzie takie samo jak przedtem. Poruszył rękoma i nogami w częstym wyrażeniu Yilanè: jutro jutra będzie jak wczoraj wczoraj. Wyrosłe według planu miasto pozostawało takie samo aż do końca. Powinien był o tym pamiętać. Obszary zniszczone przez pożar zostały odtworzone w dokładnie takim samym kształcie co uprzednio. Jako chłopiec szedł tą ścieżką. Dotknął ramienia Herilaka i wskazał przed siebie, mówiąc szeptem:
— Przed nami są gaje. Murgu przychodzą tu po owoce dla saren i innych zwierząt. Robotnice nie mają broni, lecz tak daleko od miasta będą z nimi strażniczki z śmiercio-kijami.
Pole było puste, zalegały je tylko gnijące owoce. Kerrick prowadził między porozrzucanymi drzewami na drugi jego koniec.
— To już niedaleko. Widzisz ten wysoki brzeg? Staw jest za nim.
Herilak nachylił się nad ziemią.
— Trop, bardzo świeży.
— Jakiego zwierzęcia?
— Murgu mieszkających teraz w tym mieście. Zrobiony niedawno, bo w nocy padało.
Szedł pierwszy, przemykał między drzewami cicho jak cień, za nim ostrożnie posuwał się Kerrick, patrząc uważnie pod nogi. Wyszli na wał jednocześnie z drugą grupą. Nie mieli gdzie się cofnąć.
Dwie fargi z paczkami rozwarły szeroko zdumione oczy.
Towarzysząca im Yilanè uniosła hèsotsan. Herilak był szybszy i strzelił pierwszy. Yilanè zgięła się wpół i upadła.
Kerrick zawołał, lecz było już za późno. Broń Herilaka trzasnęła powtórnie, kładąc obie fargi.
— Nie musiałeś ich zabijać. Są niegroźne.
— Czy umieją mówić?
— Chyba tak. Masz rację. Widziały nas. Pracują, a więc potrafią przynajmniej rozumieć rozkazy. Opowiedziałyby o tym, co spostrzegły.
— Zostań tu — mogą być następne.
Herilak zniknął wśród drzew. Kerrick przyglądał się ciałom, otwartym szeroko oczom i ustom.
Każda z fargi niosła niedojrzałe hèsotsany, rozsypały się teraz po ziemi. Ich nogi drżały słabo, rozpełzały się powoli po trawie. Kerrick przypomniał sobie, że zbiera się je właśnie w tym stanie, gdy trudno im już uciekać. Zgarnął wszystkie, było ich sześć. Drobne łapki drapały go po rękach, lecz nie mogły uciec.
— Były tylko te trzy — powiedział Herilak i zobaczył, co trzyma Kerrick. — Masz je! Potrzebne nam śmiercio-kije. Musimy stąd odejść, nim przyjdą inne murgu.
— Wpierw musimy coś zrobić z tymi ciałami. Zwierzęta nie używają śmiercio-kijów. Jeśli murgu znajdą te trupy, poznają, że zabiło je coś spoza miasta.
— Wrzuć je do bagna.
— Nie mogą ich znaleźć. — Kerrick spojrzał na zbocze. — Tam są młode śmiercio-kije, bardzo wiele. Pamiętam, że karmiliśmy je z tego wału.
— Mamy tu mięso — stwierdził Herilak, kopiąc martwą Yilanè. — Jeśli zostaną szybko zjedzone, to może murgu z miasta niczego nie znajdą.
— Musimy wrzucić ciała na głębinę, by nie dostrzegły kości. Tylko tyle możemy zrobić. — Pochylił się po hèsotsan strażniczki, musiał go wyrwać z jej palców. Herilak zabrał pierwsze ciało.
Nim odeszli, Herilak sprawdził, czy nie zostawili jakiś śladów i zatarł wszystkie. Opuścili miasto tą samą drogą, którą do niego weszli, obok spokojnie się teraz pasących nenitesków.
ROZDZIAŁ XX
— Zaczekaj — zawołał Kerrick, gdy tylko znaleźli się wśród otaczających miasto drzew.
Herilak rozejrzał się uważnie, wsłuchując się w odgłosy dżungli.
— Powinniśmy się oddalić. Tu jest niebezpiecznie.
— Musimy stanąć na chwilę. Spójrz.
Herilak ujrzał, że ręce i piersi Kerricka pokryte są krwawymi ranami zadanymi przez kąsające śmiercio-kije. Kerrick rzucił je na trawę i umył się w pobliskim strumyku.
— Musimy znaleźć inny sposób noszenia ich — rzekł Herilak. — Czy są jadowite w tym stanie?
— Nie sądzę. Jeden chapnął mnie za ramię, a jeszcze żyję.
— Mają ostre zęby, ale dojrzałe nie są jadowite. Przy karmieniu nieraz ukąsiły mnie w palec. Przełóż mięso do mojej torby, a broń zwiąż. Pospiesz się z tym.
Kerrick podarł swą torbę na pasy i owinął nimi hèsotsany, zostawiając długą pętlę, którą zarzucił na ramię. Zaraz potem ruszyli dalej.
Tuż przed zmrokiem Herilak zabił małe biegające murgu, lecz nie zbliżył się do niego, pozostawiając ćwiartowanie Kerrickowi. Obaj łowcy trzymali się z dala od siebie, nie dopuszczając do zetknięcia się nowych hesotsanów ze starym. Kerrick nakarmił je kawałkami poćwiartowanego maraga. Sami łowcy zadowolili się suszonym mięsem, nie chcąc rozpalać ogniska tak blisko miasta.
— Wolałbym nie wracać już do miasta — powiedział Kerrick, gdy już się położyli.
— Nie będziemy musieli, jeśli przeżyją te śmiercio-kije. Wiemy jednak, skąd wziąć następne w razie ich śmierci.