Co zrobiła? Skąd wzięło się tu uruketo? Nie przywykła do takich myśli Vaintè potrząsnęła gniewnie głową. Czemu się tym przejmuje? Czemu się złości?
Uruketo odpływało teraz, niknęło w morzu. Nie kierowało się na ocean, lecz na północ. To ważne.
Ale dlaczego? Dręczyło to ją, drażniło tak bardzo, że jedna z powracających fargi uciekła na widok gniewnych ruchów jej ciała.
Uruketo płynęło na północ. Północ jest tam, południe w drugą stronę. Płynęło na północ. Znacznie tego długo do niej nie docierało. Tuż przed zmrokiem zobaczyła Velikrei wychodzącą z morza. Niosąc rybę, szła długim krokiem przez przybój.
Velikrei szła tak, gdy przybyła tu po raz pierwszy z innymi fargi. Przyszły z tego kierunku. Z pomocy.
Jest tam miasto. Miasto z plażami, na których fargi się urodziły. Miasto, do którego poszły po wynurzeniu się z morza. Potem porzuciły miasto, które je odrzuciło, odpłynęły od niego i przybyły na tą plażę.
Vaintè wpatrywała się w pomoc, póki mogła cokolwiek dostrzec w zapadającym zmroku.
ROZDZIAŁ XXI
Było to jak przebudzenie się z długiego snu, trwającego przez nie kończące się noce. Albo jak wyklucie się z jaja, porzucenie pierwszej nocy życia i wyjście na świat. Takie były myśli Vaintè. Wpierw ją zdumiewały, potem dziwiła się, że jest zdumiona.
Gdy pewnego dnia piła z sadzawki z czystą wodą, ujrzała w niej swe odbicie i spojrzała na nie niepewnie. Rozłożyła szeroko ramiona, wpatrując się w pokrywające je błoto. Umyła je w sadzawce, rozpraszając odbicie i zastanawiając się ponownie czemu to ją drażni.
Każdego ranka patrzyła na ocean, szukając uruketo. Nigdy nie powróciło. Martwiła się tym odstępstwem od niezmiennego rytmu dnia, do którego dawno przywykła. Spanie, jedzenie, spanie. Nic więcej. Utraciła swój spokój i bardzo tego żałowała. Co ją niepokoi? Czym się trapi? Wiedziała — lecz odsuwała od siebie wspomnienia. Na plaży jest tak spokojnie.
Wreszcie obudziła się pewnego dnia. Stała na plaży, a przed nią jedna z fargi tkwiła po pas w morzu.
— Ryba — oznajmiła fargi barwami dłoni. Powtórzyła to raz jeszcze.
— Jaka ryba? — zapytała Vaintè. — Gdzie? Więcej niż jedna? Jaka duża, jaka mała. Ile ich? Nakazuję odpowiedzieć.
— Ryba — jeszcze raz przekazało głupie, wybałuszające oczy stworzenie.
— Bryła bezużyteczności — kamień głupoty — góra niepojętości… — Vaintè umilkła, ponieważ przerażona fargi zanurkowała i odpłynęła szybko. W jednej chwili znalazły się w wodzie wszystkie inne, które usłyszały jej wybuch. Plaża opustoszała, co rozsierdziło ją jeszcze bardziej. Krzyczała głośno, gwałtownie, drżąc od siły swych uczuć.
— Bezrozumne, głupie, nieme stworzenia. Nic nie wiecie o pięknie mowy, giętkości języka, radości z pojmowania. Pływacie, łapiecie ryby, grzejecie się na słońcu, śpicie. Nic by się nie zmieniło, gdybyście umarły. Ja mogłam umrzeć…
Obudziła się już, wypoczęta, całkowicie otrząśnięta z bardzo długiego snu. Nie wiedziała jak długiego, czuła jednak, że minęło wiele dni i nocy. Stojąc w obmywającej jej nogi wodzie, rozmyślała nad swym losem i zaczęła go trochę rozumieć. Opuszczona, wygnana ze znanego jej świata, odarta ze swego miasta, pozycji, potęgi, miała umrzeć na tej plaży. Lanefenuu pragnęła jej śmierci, miała nadzieję, że umrze — lecz tak się nie stanie. Nie jest bezrozumną fargi, której można kazać umrzeć i która natychmiast usłucha.
Niewiele jednak brakowało. Tak bardzo pragnęła przetrwać, że zamknęła się w sobie, zadowalała się cieniem życia. Nigdy więcej. Już po dniach mroku. Co jednak ją czeka?
Vaintè jest eistaą, zawsze będzie pierwsza. Będzie prowadzić, a inne pójdą, gdzie każe. Ale nie na tej plaży.
Otoczona z trzech stron bagnami, z czwartej oceanem. Jest niczym, nic tu po niej. Przybyła na nią jako chora. Teraz jest już zdrowa. Nie ma powodu, by tu zostawać, pamiętać o tym miejscu, nie ma tu nikogo, z kim mogłaby się pożegnać. Nie oglądając się za siebie, weszła do morza, zanurkowała w nie, zmywając z siebie błoto, potem wynurzyła się i popłynęła na pomoc. Tam kierowało się uruketo, stamtąd przybyły fargi.
Pojawił się przed nią skalisty przylądek, mijała go powoli, aż wreszcie przesłonił plażę, na której przebywała tak długo. Nie obejrzała się na nią, bo już o niej zapomniała. Gdzieś przed nią jest miasto. Tam popłynie.
Za cyplem ukazał się wielki półksiężyc zatoki o złotym piasku plaż. Vaintè tak bardzo zmęczyła się pływaniem, że znieruchomiała, pozwalając falom wynieść ją na brzeg. Na gładkim piasku nie było żadnych śladów stóp. Była teraz sama i bardzo to jej odpowiadało. Szło się jej lżej, niż płynęło, przed zmrokiem zrobiła spory szmat drogi.
Rano złapała kilka ryb i ruszyła dalej. Każdy dzień był teraz inny. Dni odróżniały się od siebie. Zaczęła je liczyć, zauważać, gdy tak szła po plaży, opływała klify i cyple.
Pierwszego dnia dotarła do zatoki. Była tak wielka, że szła jej brzegiem cały drugi i większość trzeciego dnia. Czwartego rozpoczęły się klify, do brzegu dochodziło pasno gór. Tę noc spędziła niewygodnie skulona na skalnej półce, opryskiwana pianą przyboju. Szóstego dnia minęła ostatnie skały i wróciła na plażę.
Trzydziestego piątego dnia zauważyła, że jej podróż dobiega końca. Plaża, po której szła, nie różniła się początkowo od wszystkich innych. Potem nagle bardzo się zmieniła. W spokojnej wodzie dostrzegła krótkie bryzgi powodowane jakby przez ławicę ryb — lecz to nie były ryby. Wynurzyły się i patrzyły na nią okrągłymi oczkami, zanurkowały natychmiast na jej powitalny gest. Niedojrzałe efenburu, bojące się wszystkiego. Będą jadły ryby lub ryby je, aż pewnego dnia ocalałe wyjdą z morza jako fargi. Najrozumniejsze zostaną Yilanè i włączą się w życie miasta.
Skoro są tu w oceanie, to plaże narodzin nie mogą być daleko — i nie były. Naturalna zatoka została pogłębiona i osłonięta. Pokrywał ją drobny piasek wyrzucany przez żłobiące dno eisekole. Strażniczki tkwiły na wyznaczonych miejscach, samce leżały na skraju wody. Nad plażą wznosiły się wzgórza, niewątpliwie ulubione miejsce widokowe, bo prowadziły na nie dobrze wydeptane ścieżki, które niknęły dalej między wysokimi drzewami miasta.
Vaintè stanęła. Aż do tej chwili nie zastanawiała się nad tym, co zrobi po osiągnięciu miasta. Droga do niego pochłaniała ją całkowicie, płynęła i maszerowła. Wiedziała, że miasto leży dalej na pomoc, że musi do niego dojść. Co dalej?
Co to za miasto? Kto jest jego eistaą? Nie wiedziała tego, była głupia jak fargi-świeżo-wyszła-z-morza. Spojrzawszy na ocean, zobaczyła podpływające do portu uruketo, małe łódki wracające z połowów. Bogate miasto, bo wszystkie są bogate. Ryby i mięso. Mięso. Nie próbowała go, nawet nie myślała o nim w minionym bezczasowym okresie. Teraz czuła jego smak w ustach i przesunęła językiem po zębach. Wejdzie do miasta i naje się. Potem obejrzy wszystko, pozna. Tak jak zrobiłaby to fargi. Wszystkie ścieżki prowadziły do miasta, wybrała najkrótszą z nich.
Ujrzała przed sobą tłumy fargi, potem kilka z nich niosących pakunki, obok szły dwie Yilanè. Vaintè usłyszała trochę z ich rozmowy i zapragnęła mówić. Wpierw jednak musi zjeść, dostała ślinki na samą myśl o zimnym, galaretowatym mięsie. Głupie fargi szły w jej kierunku, stanęła im na drodze i zmusiła do zatrzymania się.
— Jesteście Yilanè? Która z was mówi-rozumie? Rozeszły się na boki, patrząc na większą fargi, która wyraziła pewne zrozumienie.
— Jedzenie. Pojmujesz jedzenie?
— Jeść jedzenie. Jeść dobrze.