— Enge przybyła tu, uwięziłam ją, bo mówiła buntowniczo. Podburzyła szanowaną, starszą uczoną imieniem Ambalasei. Zawróciła ją z właściwej drogi. Uwolniła wszystkie te groźne stworzenia i uwiozła stąd na moim uruketo. Odtąd nikt ich nie widział.
— Silna łowczyni Fafnepto opowiedziała mi o tym, zwracała się do mnie o wskazówki w tej sprawie. Rozmawiałyśmy i dzięki połączonej wiedzy doszłyśmy do ważnych wniosków, które należy ci przedstawić. Zrobię to teraz, bo wszystkie inne mają zakaz poruszania tej sprawy.
— Nie bez powodu. Gniew bez obiektu niszczy.
— Wiem, bo sama go czułam.
— Powiedz mi wszystko, co wiesz.
— Uruketo odpłynęło stąd, nikt go więcej nie widział. Żadne miasto w Entoban* nic o nim nie wie.
— A więc zginęły?
— Nie sądzę. Enge była w Gendasi* i przeżyła zniszczenie Alpèasaku. Gdyby nie była Córą Śmierci, mogłaby zostać eistaą. Uważam, że popłynęła na uruketo poza zasięg twej władzy. Dotychczasowy.
— Do Gendasi*? Czy to możliwe?
— Możliwe i pfawdopodobne. Żadne miasto w Entoban* nie przyjęłoby takiego ładunku śmierci — żadne też ich nie widziało. Gendasi* jest jednak wielki, w większości nam nieznany, ciepły i pełen dobrego mięsa. Jest tam ona, jest tam twoje uruketo i zdrajczyni Ambalasei. Nie widziałam ich, nie znam nikogo, kto by je widział. Jestem jednak przekonana do szpiku kości, że musi tak być.
Saagakel nie mogła ustać spokojnie, poszła do końca polany i z powrotem. Jej mięśnie naprężyły się i poruszyły, szczęki zaciskały się tak mocno, że aż bezwiednie zgrzytała zębami. — Co można zrobić? — zawołała głośno. — Czy zastanawiałaś się nad tym, co można zrobić?
— Trzeba rozpocząć poszukiwania. Znam dobrze ląd Gendasi* bo śledziłam tam i ścigałam ustuzou-zabójców. Zabijałam ich. W Alpèasaku są Yilanè nauki potrafiące szukać i znajdować. Dotąd szukały jedynie ustuzou, mogą jednak równie dobrze odszukać Yilanè.
Saagakel uspokoiła się już, opuściła ją wściekłość.
— Muszę o tym pomyśleć i podjąć decyzję. Rada jestem, że porozmawiałyśmy, Vaintè, bo mogę teraz coś zrobić z zamkniętym we mnie gniewem. Idź teraz do Ostuku. Powiedz jej, by przekazała innym, że rano omówimy sprawy, które nie są dłużej zakazane. Będzie to jak oczyszczenie rany. Razem coś przedsięweźmiemy i nie obejdzie się bez śmierci. Byłam zbyt łagodna. — Ja też. Traktowałem je kiedyś jak Yilanè, nie doceniając niebezpieczeństwa, jakie stanowią. Zasługują jedynie na śmierć.
ROZDZIAŁ XXIII
Hoatil ham tina grunnam, sassi peria malom skermom mallivo.
Każdy może udźwignąć nieszczęście, nieliczni pozostają lepsi na czasy pomyślne.
Stok nad potokiem był stromy, a trawa śliska po deszczu. Kerrick poślizgnął się i upadł, zjechał po zboczu w gęste krzaki. Ciernie wczepiały się w niego, gdy wstawał przy pomocy włóczni, rozdzierały mu ciało, gdy przedzierał się przez chaszcze. Przed upadkiem myślał o Nadaske, uznał, że powinien go odwiedzić na samotnej wyspie. Myślał oczywiście w yilanè, który to język znacznie lepiej od marbaku nadawał się do wyrażania niezadowolenia, dlatego też Kerrick wykrzywił się bardzo, opisując barwnie cierniste krzewy, przez które przechodził. Był to odpowiedni kres nieprzyjemnego dnia. Ulewny deszcz przeszkodził mu w polowaniu, zapędzając zwierzynę do kryjówek. Para stworzeń, na które trafił, z łatwością umknęła przed jego strzałami, zabili ją inni. Po wyjściu z krzaków zszedł ostrożnie nad strumień, odłożył włócznię i łuk na zimny mech i uklęknął obok, obmywając wodą zadrapania. Na odgłos z lasu chwycił za broń.
— Jestem Tanu, a nie murgu — powiedział Hanath na widok nastawionej włóczni. — Oszczędź mi życie, dzielny sammadarze, a odpłacę ci uprzejmością.
Kerrick mruknął coś w odpowiedzi i napił się ze złączonych dłoni. Zwykle chętnie słuchał żartów Hanatha, ale nie dziś. Patrzył, jak łowca nabiera wody do wielkiego glinianego naczynia.
— Kobiety noszą wodę, łowcy przynoszą mięso — powiedział złośliwie.
— Tak jest — odparł Hanath, płucząc dzban i nie przejmując się obrazą. — A ten łowca przyniósł wiele mięsa małej Malagen, nim wypaliła ów dzban. Tylko ona robi je takie duże i mocne.
— Łowcy nie potrzebują dzbanów.
— Ten łowca potrzebuje. Dobry dzban ma dla tego łowcy wartość stada saren.
Zaciekawiony Kerrick zapomniał o złym humorze.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Piłeś z mandukto Sasku i próbowałeś ich porro a teraz pytasz mnie, dlaczego? Porro smakuje lepiej niż wątroba sarniątka, jest lepsza od baby, dużo lepsza od jedzenia sarniej wątroby przy spaniu z babą…
— Pamiętam — Herilak mi mówił. Ty i Morgil mieliście kłopoty z mandukto w dolinie. Ukradliście im porro i wypiliście.
— Nigdy! — Hanath wyprostował się i walnął mocno w pierś. — Nie jesteśmy złodziejami kradnącymi w nocy. Tak, trochę go spróbowaliśmy, tylko odrobinę. Potem podpatrywaliśmy, jak je robią. To łatwa do przejrzenia tajemnica. Potem zrobiliśmy swoje i napiliśmy się.
— I potem chorowaliście?
— Chorowaliśmy. — Hanath usiadł na brzegu, nachylił i na to wspomnienie napił się do syta z dzbana. — Robienie porro to niewielka sztuka, wielką jest natomiast uzyskiwanie właściwej mieszanki. Ciągle badamy tę tajemnicę.
— Ciągle? A więc po to ten dzban? Na porro?
— Tak i nie. Mandukto robią porro z tagaso, ale zużyliśmy już całe przyniesione tutaj. Musimy teraz szukać innych sposobów. To bardzo trudne.
— Jeszcze trudniej zrozumieć, o czym mówisz.
— Wytłumaczę ci. Gdy wypijesz porro, będziesz wiedział, jakie to dobre! — Entuzjazm Hanatha opadł. — Może też być bardzo złe — westchnął — gdy coś zrobisz nie tak. To proste. Wkładamy do wody suche ziarno porro, jak przy robieniu kaszy i ciągle mieszamy. Dodajemy mech, zakrywamy dzban, trzymamy go w cieple i po kilku dniach mamy porro! Czasami. — Znów westchnął.
— A po co mech?
— Nie wiemy — ale bez niego nic się nie udaje. Dostaje się tylko starą, gorzką kaszę. Jeśli jednak się go doda, cała mieszanina zaczyna kipieć, bulgocze jakby była żywa, puszcza bańki jak na bagnie…
— Brzmi to okropnie.
— Nie, to coś wspaniałego. Bańki w bagnie śmierdzą, ale w porro kręcą tylko w nosie, są bardzo dobre. Jeszcze lepsze były od tagaso. Od niektórych ziaren bardzo się pochorowaliśmy. — Skrzywił się, ale zaraz chwycił pełen dzban i wstał. — Dziś zrobiliśmy nowe. Chyba jest już gotowe. Musisz przyjść i spróbować.
— Dopiero po tobie — powiedział Kerrick roztropnie. Wziął broń i poszedł z łowcą, który ożywił się na wspomnienie nowej mieszanki.
— Pomyśleliśmy sobie tak. Kasza z tagaso przypomina kaszę z innych ziaren. A ziarno to ziarno — czyż nie tak? Tym razem ścięliśmy koniuszki traw, z których kobiety robią kaszę. Potem przesialiśmy ziarna. Moczyliśmy je i przykrywaliśmy, aż uzyskaliśmy właściwą kaszę, potem umieściliśmy ją na słońcu. Gdy rano przyłożyłem ucho do dzbana, usłyszałem bardzo miłe bulgotanie. Cały czas trzymamy go w cieniu. Morgil chłodzi go, polewając wodą. Teraz spróbujemy porro!
Kerrick nigdy tu jeszcze nie był, nie domyślał się, jak wielkiej pracy dokonali obaj łowcy. Rozbili namiot w otwartej dolinie z dala od innych sammadów, gdzie mieli słońce i cień konieczne dla bulgotania. Wielkie dzbany tkwiły na słońcu lub chłodziły się w cieniu, liczne skorupy świadczyły o nieudanym naczyniu czy mieszaninie. Morgil leżał na boku, obejmując dzban ramionami.