Выбрать главу

Gdy wynurzali się spośród drzew, Ortnar w nagłym ostrzeżeniu pchnął włócznię w niebo. Stanęli jak wryci. Przez szum liści nad głowami dobiegł ich stłumiony krzyk.

— Armun! — krzyknął Kerrick, ruszając biegiem. Wzywana wyszła z namiotu, trzymając włócznię w jednej ręce, a drugą otaczając obronnym ruchem łkającą dziewczynę.

— Co się stało?

— Ten stwór, marag, przyszedł tu, krzycząc i machając rękoma, zaatakował nas. Broniłam się włócznią. Odpędziłam go.

— Marag? Gdzie poszedł?

— Ach ty! — krzyknęła, gniew zmienił jej twarz w maskę. — Nad wodę. Te stwory, którym pozwalasz przebywać w pobliżu, zabiją nas wszystkich…

— Uspokój się. Samce są niegroźne. Coś się stało. Zostań tutaj.

Gdy Kerrick biegł po trawie do brzegu, Nadaske wyszedł z kryjówki, otulając się ramionami, drżąc i dygocąc. Na wargach miał pianę, z ust wystawał mu koniuszek języka.

— Co się stało? — zawołał Kerrick, a nie otrzymując odpowiedzi, chwycił Yilanè za grube, twarde ręce i potrząsnął. — Gdzie jest Imehei? Imehei. Powiedz.

Kerrick poczuł, jak ciałem Nadaske wstrząsnął dreszcz po usłyszeniu tego imienia. Przezroczysta błona uniosła się, a czerwone oko spojrzało na Kerricka.

— Martwy, gorzej, nieznany-kres życia…

Wymawiał te słowa niewyraźnie, poruszał się opornie i powoli. Jego pierś płonęła czerwienią, skręcał się w męce. Minęło sporo czasu, nim Kerrick zdołał zrozumieć, co się stało. Dopiero wtedy pozwolił oszołomionemu Yilanè osunąć się na trawę, a sam wrócił do pozostałych.

— Imehei chyba nie żyje, nie jestem pewny.

— Zabili się nawzajem, a potem napadli na mnie! — wrzasnęła Armun. — Zabij go teraz, skończ z tym!

Kerrick starał się zapanować nad sobą, wiedział, że zachowywała się tak nie bez powodu. Oddał broń Harlowi i objął Armun ramionami.

— Nic podobnego. Chciał ci tylko coś powiedzieć, zapytać, gdzie jesteśmy. Byli po drugiej stronie jeziora i łowili ryby, gdy na nich napadnięto.

— Murgu? — zapytał Ortnar.

— Tak, murgu — odparł Kerrick głosem zimnym jak śmierć. — Ich rodzaj murgu. Yilanè, samice. Łowczynie.

— Znalazły nas?

— Nie wiem — łagodnie odsunął od siebie Armun, ujrzał strach w jej oczach. — Chciał tylko z tobą porozmawiać. Jego przyjaciel został schwytany, może zabity. Sam zdołał uciec i nie wie, co stało się dalej.

— Musimy się dowiedzieć, co tamte robią nad jeziorem, co wiedzą o nas — powiedział Ortnar, potrząsając włócznią w bezsilnym gniewie. — Zabić je. — Powlókł się do jeziora, potknął i o mało co nie upadł.

— Zostań i pilnuj — nakazał Kerrick. — Zostawiam sammad pod twoją opieką. Pójdę z Nadaske i zobaczę, co się stało. Będziemy bardzo ostrożni. Pamiętajcie, że łowczynie widziały tylko Yilanè, nie mogą o nas wiedzieć.

„Chyba ze Imehei nadal żyje, bo wtedy o nas powie” — pomyślał, nie wypowiadając swych obaw głośno.

— Już wyruszamy — zawahał się chwilę, potem wziął drugi hèsotsan. Ortnar patrzył na to ponuro.

— Śmiercio-kije są nasze, potrzebujemy ich, by przeżyć.

— Przyniosę je z powrotem.

Zmęczony, milczący Nadaske siedział na ogonie i poruszył się dopiero wtedy, gdy Kerrick podszedł bliżej.

— Straciłem całe opanowanie — powiedział z ostrymi ruchami samoponiżenia. — Byłem głupi jak fargi na brzegu. Rzuciłem nawet hèsotsan, został tam. To przez ich głosy, usłyszałem, jak mówiły o złapaniu Imehei. Opuścił mnie rozum. Uciekłem. Powinienem był tam zostać.

— Postąpiłeś słusznie. Chodź tutaj. Weź broń. Nie zostaw jej tym razem. — Wyciągnął hèsotsan, a Nadaske wziął go bez podziękowania, umieszczając przy tym kciuk zbyt blisko pyska stworzenia. Ledwo zauważył, gdy ugryzło go ostrymi ząbkami. Dopiero wtedy powoli odsunął palec i spojrzał na kropelki krwi.

— Mam już broń — powiedział i ciężko wstał. — Mamy broń, możemy iść.

— Nie umiem tak pływać jak ty.

— Nie musisz. Jest ścieżka wzdłuż brzegu. Wróciłem nią. Ruszył zdecydowanie naprzód, a Kerrick szedł tuż za nim.

Szli długo w słońcu południa. Często stawali i Nadaske dla ochłody wchodził do jeziora. W tym czasie Kerrick chronił się w cieniu drzew. Słońce było w połowie swej drogi, gdy Nadaske zasygnalizował czujność-milczenie i wskazał ręką.

— To tam, za tymi wysokimi trzcinami. Iść-wodą-milcząco-skrycie.

Poprowadził, brnąc w bagnie po kolana i rozchylając przy tym trzciny, tak cicho i ostrożnie, aby nie można było ich dostrzec. Kerrick trzymał się tuż za nim, idąc równie cicho przez ciemną wodę. Trzciny przerzedziły się, ruszyli wolniej, wypatrując, co jest za nimi. Pomimo konieczności zachowania milczenia z głębi gardła Nadaske wydarł się stłumiony jęk.

Dopiero po dłuższej chwili Kerrick zdołał zrozumieć, co się dzieje. Tuż przed nimi siedziała Yilanè, odwrócona do nich plecami, zaciskając dłonie na hèsotsanie. Wokół leżały pakunki i dwa inne okazy broni. Dalej tłoczyła się nieruchoma, wpatrująca się w nią grupa Yilanè. Dwie z nich trzymały jedną w dziwnym uścisku. Po chwili Kerrick zrozumiał wszystko.

Na ziemi leżał rozciągnięty Imehei. Siedziała na nim samica, przytrzymując go wyciągniętymi, nieruchomymi rękoma. Inna, równie nieporuszona, tkwiła na górnej połowie ciała Imehei. Samiec poruszył się lekko i jęknął. Obie samice pozostawały nieruchome, jakby wykute z kamienia.

Przed oczami Kerricka pojawiły się natrętne wspomnienia, zasłaniając widzianą przez niego scenę. Vaintè trzymała go tak, gdy był chłopcem, przyciskała do ziemi, biorąc siłą. Ból i przyjemność, wtedy było to dla niego czymś nowym, strasznym i dziwnym.

Teraz już nie. W ramionach Armun przekonał się, że taki uścisk może dawać ciepło i szczęście. Zapomnienie.

Widok splątanych ciał przypomniał mu wyraźnie dawne przeżycia. Opanowała go nienawiść. Przedarł się przez trzciny, brnąc głośno przez płytką wodę. Nadaske krzyknął ostrzegawczo, gdy wartowniczka, usłyszawszy go, wstała i uniosła hèsotsan.

Upadła, gdy broń Kerricka wypuściła strzałkę śmierci. Przeskoczył jej ciało, słysząc za sobą kroki Nadaske, i pobiegł ku srogiej, milczącej parze.

Samice nie poruszyły się, jakby niczego nie dostrzegły. Inaczej Imehei. Dyszał ciężko pod podwójnym ciężarem, wiercił się i patrzył z boleścią na Kerricka. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł.

To Nadaske zabił samice. Strzelił raz, potem drugi i podbiegł, by pchnąć padające ciała. Zwaliły się ciężko na ziemię, już martwe.

Po śmierci i upadku mięśnie się rozluźniły, uwalniając Imehei. Wciągnął najpierw jeden, potem drugi członek i zamknął sączek. Był jednak zbyt wyczerpany, aby się ruszyć. Kerrick nie miał pojęcia, co teraz robić.

Nadaske wiedział. Śmierć od milczącej strzałki była dla niego zbyt łagodną karą. Samice nie mogły teraz czuć jego ataku, ale on mógł wyładować na nich swą nienawiść. Upadł na pierwszą, szarpał jej gardło zębami, aż je rozerwał, potem zrobił to samo z drugą. Wytrysnęła krew. Dopiero wtedy Nadaske powlókł się do jeziora, wsadził głowę pod wodę i umył się w czystej wodzie.