Выбрать главу

— Nic nie macie do roboty, skoro przyszliście ukraść zabawkę Arnwheetowi? — spytał Kerrick.

— Hanath… powiedział mi o niej — wysapał Morgil. — Strasznie hałasuje. Zrobił to Paramutanin, o którym opowiadałeś?

— Tak. Są bardzo dobrzy w wycinaniu kości i drzewa. Robią też podobne, lecz większe rzeczy, którymi wylewają wodę ze swych łodzi.

— I żyją na lądzie, łapiąc ryby w mrozie i śniegach? — spytał Hanath z wielką ciekawością. — Musisz nam więcej o nich opowiedzieć.

— Słyszałeś opowieści, wiesz o nich tyle samo co i ja. Dlaczego jednak interesujecie się Paramutanami? Przecież warzenie porro nie pozwala wam nawet na łowy?

— Wielu innych poluje. Wymieniamy z nimi mięso na porro.

— Na razie też mamy go dosyć — powiedział Morgil. — Dobre jest dobre, lecz okropne, gdy złe. Mandukto chyba robili słusznie, pijąc je tylko wtedy, gdy zdarzyło się coś ważnego. Mówiłeś, że Paramutanie wyprawiają się na południe na wymianę. Czy przybywają tak daleko jak tu?

— Nie, nienawidzą gorąca, umarliby tutaj. Pod koniec lata ci, którzy chcą handlować, przepływają do brzegu na pomocy, w miejscu, gdzie wielka rzeka spotyka się z oceanem. Udają się tylko tam.

— Czym się wymieniają?

— Przywożą wyprawione skóry, czasami futra, tłuszcz jadalny. W zamian chcą krzemiennych noży, grotów włóczni, nawet strzał. Sami robią kościane haczyki na ryby i rodzaj grotów na włócznię, lecz potrzebują noży.

— Wydaje mi się, że potrzebuję kilka futer — powiedział Hanath, ocierając pot z czoła.

— Ja też — dodał Morgil. — Uważamy, że nadeszła pora wymiany.

Kerrick przyjrzał się im ze zdziwieniem.

— Wydaje mi się, że futra to ostatnia potrzebna wam rzecz. — Gwizdek zabrzmiał piskliwie, gdy Arnwheet zadął w niego, przypominając o sobie. Kerrick zastanowił się nad słowami łowców i uśmiechnął się. — Może potrzebujecie nie tyle futer, co długiej wyprawy, polowania, zimnej wody i mrozu. Morgil klasnął w ręce i uniósł wzrok w niebo.

— Sammadar dostrzega nasze skryte myśli. Powinien być alladjexem, a nie młody i głupi Fraken.

— Nie trzeba być alladjexem, by widzieć, że od dawna nie byliście na szlaku i chcecie ponowanie poczuć w nozdrzach zapach pomocnych kniei.

— Tak! — powiedzieli razem, a potem Hanath poprosił w imieniu ich obu. — Opowiedz nam o miejscu, w którym czekają Paramutanie. Zrobimy wiele noży…

— Inni je zrobią, my wymienimy je na porro — powiedział Morgil. — Ale czy ci Paramutanie przybędą na wymianę? Powiedziałeś nam, że przepłynęli ocean i teraz polują i łowią ryby na jego drugim brzegu.

— Przybędą, tak mi mówili. Przepłynięcie oceanu to dla nich drobnostka. Potrzebne im rzeczy mogą dostać jedynie poprzez wymianę z Tanu. Przybędą.

— A my ich spotkamy. Możesz nam powiedzieć, gdzie znajdziemy zarosłolicych?

— Musicie spytać Armun. Zna to miejsce, ponieważ tam właśnie po raz pierwszy spotkała Paramutanina.

Wyszła z namiotu, gdy ją zawołał, usiadła przy Arnwheecie o odgarnęła mu z twarzy potargane włosy. Gwizdał wesoło, ciesząc się z liczniejszej widowni.

— Bardzo łatwo tam trafić — powiedziała, gdy wyjaśnili jej, czego chcą. — Musicie znać szlak wiodący z gór do morza.

Słuchający Kerrick poczuł nagłe podniecenie, niemal czuł mroźny wiatr dobiegający z oceanu, chłodne uderzenia zawiewanego śniegu. Zapomniał, co to takiego zimno. Nie chciał oczywiście znowu marznąć, lecz jedzenie śniegu, chodzenie ciemnymi borami sosnowymi, tak, to warte zachodu. Natarczywie wypytywana Armun opowiadała o Paramutanach, ich życiu na lodzie, robionych przez nich rzeczach, ulubionym przysmaku, zgniłej rybie. Obaj łowcy słuchali pilnie jej słów, zaciekawieni dziwnymi zwyczajami. Gdy skończyła, Hanath z takim zapałem walnął Morgila po plecach, aż ten się przewrócił.

— Zrobimy to — zawołał. — Pójdziemy, już najwyższa pora. Pójdziemy na północ na wymianę z futrzastymi.

— Może pójdę z wami — powiedział Kerrick. — Pokażę wam drogę.

Oczy Armun rozszerzyły się z lęku. Nim coś powiedziała w gniewie, wziął w dłonie jej rękę.

— Oboje pójdziemy, czemu nie, weźmiemy z sobą mastodonta, by niósł rzeczy na wymianę.

— Opóźniałby nas — powiedziała. — Ponadto nie pójdziemy, nie chcę nawet o tym myśleć. Mamy dzieci…

— Będą tu bezpieczne. Ysel je już przeżute mięso. Arnwheet ma swoich przyjaciół, wokół są sammady i wielu łowców.

— Ja też chcę iść! — zawołał Arnwheet, uciszony przez Armun.

— To są chęci łowców. Ty jeszcze nim nie jesteś. Może kiedyś pójdziesz, nie teraz.

Zabrała chłopca ze sobą do namiotu, zostawiając trzech łowców pochylonych ku sobie, robiących plany. Była zatroskana, lecz nie zmartwiona. Co ma zrobić, skoro Kerrick chce z nimi iść? Musi coś postanowić, nim wróci. Bardzo chce pójść, to jasne. Może życie na tej wyspie toczy się za łatwo. Na pewno jest za gorąco. Roześmiała się głośno. Sama też bardzo tego chce. Gdy wrócił Kerrick, już była zdecydowana.

— Myślę, że ci dwaj mają dobry pomysł — powiedział, okręcając palce na nożu z gwiezdnego metalu. — Oczywiście, futra nie są nam tu potrzebne, przynajmniej w lecie, ale Paramutanie mają wiele innych rzeczy.

— Na przykład gwizdki?

— Nie tylko — powiedział ze złością, potem dostrzegł jej uśmiech.

— Chcesz tej wyprawy, prawda?

— Oczywiście.

— Ja też. Jest tu zbyt spokojnie, zbyt gorąco. Malagen, ta kobieta Sasku, lubi doglądać Ysel, chętnie się nią zajmie, gdy wyruszę. Arnwheet ma swoich przyjaciół i nawet nie poczuje, że nas nie ma. Myślę, że udanie się na trochę na północ dobrze nam zrobi. Będą tam zimne deszcze, może śniegi, a po powrocie będziemy już mieli za sobą największe upały.

Na polanie przed namiotem przemknął cień. Kerrick wyszedł i spojrzał w palącą, błękitną misę nieba, ocieniejąc oczy dłonią. To wielki ptak, może orzeł, krążył powoli, jego czarna sylwetka przesuwała się po niebie. Był zbyt wysoko, by cokolwiek dojrzeć. Odleciał i Kerrick wrócił do cienia. Czy to ptak Yilanè, wysłany, by ich szukał? Nieważne, Lanefenuu nigdy nie zapomni zabitych uruketo. Walka się skończyła.

Dzień po dniu uruketo płynęło powoli na zachód wzdłuż brzegu. Gdy fale rozbijały się na piaskach, co najmniej trzy Yilanè stały bez przerwy na płetwie, obserwując mijane wybrzeże. Jedynie przy większych wyspach i zatokach zmniejszano prędkość, starannie przeszukując te odcinki. Jeszcze bardziej zwolniono po dopłynięciu do dużej zatoki z wysepkami, jak się okazało, ujścia rzeki, które trzeba było dokładnie przetrząsnąć. Fafnepto stała na płetwie, mrugając od słońca, przyglądając się chłodnym cieniom pod pobliskimi drzewami. Gdy mijały skalisty przylądek, wskazała go Vaintè.

— Dziwność kształtu skały, pamiętana — nie zapomniana. Wysiądę tu na brzeg i zdobędę świeże mięso.

— Wszystkie to docenią. Po zakończeniu poszukiwań wrócimy tu na spotkanie. Dobrych łowów.

— Dla mnie łowy są zawsze dobre — zeszła po płetwie i wślizgnęła się do wody.

Przeszukanie zatoki zajęło im niemal cały dzień. Potem ruszyły w górę rzeki wijącej się wielkimi, szerokimi zakolami. Po raz pierwszy Vaintè zaczęła się niepokoić, iż ich poszukiwania mogą zakończyć się fiaskiem. Wiedziała, że Gendasi* jest ogromne, ale nigdy tak naprawdę nie doceniała wielkości nowego kontynentu. Dotąd zawsze ścigała ustuzou, szła tam, gdzie ją prowadziły. Teraz zaczęła sobie uświadamiać, że można nie znaleźć czegoś nawet tak potężnego jak uruketo, jeśli się nie wie, gdzie tego szukać. Rzeka była ciągle szeroka i głęboka, wiła się leniwie. Inne uruketo mogło łatwo tędy płynąć. Czy mają szukać dalej? Z wielką ulgą odkryła, że piaszczyste łachy zatarasowały wkrótce nurt, zmuszając do zawrócenia. Nie trzeba dalej przeszukiwać rzeki. Ścigane przez nie muszą przebywać gdzieś dalej na brzegu oceanu.