Выбрать главу

— Otóż to. Sześćdziesiąt pięć milionów lat.

Jamie poczuł, że miękną mu nogi. Usiadł na krześle obok Dexa.

— Przełom kredy i trzeciorzędu.

— Uderzenie meteoru, które zabiło dinozaury.

— Tutaj też coś uderzyło — rzekł Jamie. — I zabiło Marsjan.

— Ten niezgrabny rysunek na ścianie… to chmura pyłu.

— Od uderzenia meteoru.

— Zginęli tak samo, jak dinozaury — rzekł Dex drżącym głosem.

Soi 150: Popołudnie

Właśnie coś takiego musiało się stać — rzekł Jamie do Vijay.

Jej twarz na ekranie miała poważny, wręcz ponury wyraz. Vijay siedziała w centrum łączności w kopule, Jamie tkwił w swojej kwaterze na pokładzie ładownika obok kanionu, co można było wywnioskować, patrząc na obraz.

— A meteor? — spytała, czując niejasny niepokój, jakieś poruszenie czegoś dawno zapomnianego, dziecięcy lęk.

— Meteoroid — poprawił Dex, opierając się na ramieniu Jamiego, by wejść w pole widzenia.

— Może nawet niejeden — rzekł Jamie. — Katastrofa, od której wyginęły dinozaury, mogła być spowodowana kilkoma uderzeniami meteorów.

Vijay poczuła, jak dopada ją jakiś pierwotny strach.

— Musiał być ich cały rój — rzekł Dex obojętnym głosem, wypranym z emocji. — I musiały być duże.

— Na Ziemi zginęło trzy czwarte żyjących gatunków, na lądzie, morzu i w powietrzu — dodał Jamie.

— A tu, na Marsie — wtrącił Dex — nie przetrwało nic, tylko porosty i bakterie pod ziemią.

— Sziwa — wyszeptała Vijay. — Co?

— Sziwa, niszczyciel — rzekła, przypominając sobie matczyne opowieści o starożytnych bogach.

Jamie uniósł brwi.

— Czy to…

— Sziwa to bóg — wyjaśniła Vijay. — Jego taniec to rytm wszechświata. On niszczy światy.

Dex znów wepchnął się w pole widzenia kamery.

— Zatem Sziwa to kupa wielkich skał.

— Jego awatar — wyjaśniła Vijay. — Jego obecność wśród nas. Jamie zobaczył to swoimi wewnętrznymi oczami Nawaho:

Marsjanie pracujący w gorących promieniach słońca, uprawy falujące w podmuchach wiatru, ich wioski rozrzucone po żyznej krainie. I nagle śmierć spada z hukiem z nieba. Słychać wybuchy od uderzeń meteorów. Ziemia drży. Na błękitnym niebie wykwitają chmury o kształcie grzyba. Marsjanie uciekają do swych świątyń, błagając bogów, by przerwali ten strumień zniszczenia.

Straszliwe bombardowanie planety trwa, bez końca, bez litości. Powietrze planety zostaje prawie całkowicie zdmuchnięte, zostaje tylko resztka. Morza zamarzają. Marsjanie wymierają, wszyscy, ich uprawy, ich stada, z czasem z powierzchni planety znika nawet pamięć o nich. Zostają tylko rzadko rozmieszczone świątynie, w chronionych miejscach, gdzie umierający przedstawiciele rasy z rozpaczą wydrapują ostatni rozdział swojej historii na kamiennych murach.

Pył pokrywa zamarznięte morza. Nie zostaje nic poza bardzo wytrzymałymi porostami i bakteriami żyjącymi głęboko pod ziemią. Śmierć bierze Marsa w posiadanie.

Drżąc, Jamie zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Na małym laptopie widać było, że Vijay jest smutna, prawie wystraszona. Może wszyscy powinniśmy się bać, pomyślał. Następna skała może unicestwić nas.

Tego nie wiesz na pewno, ostrzegła go racjonalna strona umysłu. Dane mogą nie zgadzać się o miliony lat. Datowanie może być czystym przypadkiem. Ale jakoś nie mógł uwierzyć w podobny przypadek.

— Więc to się przytrafiło Marsjanom — rzekła Vijay, głosem nieznacznie głośniejszym od szeptu. — Sziwa ich zniszczył. Bez litości. Bez ostrzeżenia. Zostali unicestwieni, jakby nigdy nie istnieli.

Kiwając głową, Jamie rzekł:

— Ale zostawili tę świątynię. Może są jeszcze inne.

Na ekranie zaczęła migać żółta ikona priorytetowej wiadomości.

— Poczekajcie — rzekł Jamie, dzieląc ekran by zobaczyć, kto próbuje się z nim pilnie skontaktować.

Pojawiła się skwaszona twarz Dezhurowej. Była w kokpicie łazika i miała zdecydowanie nieszczęśliwą minę.

— Co się dzieje, Stacy? — zapytał Jamie.

— Utknęłam jakieś pięćdziesiąt kilometrów od was — wyjaśniła kosmonautka.

— Utknęłaś?

— Awaria koła. Pewnie pył w łożyskach. Paskudnie się przegrzewa, jeśli będę jechać dalej, spali się na amen.

— Powiadomię bazę — odparł Jamie. — Właśnie rozmawiam z Vijay.

— Dobrze. Powiedz Rodriguezowi, żeby przyjechał dwójką z zapasowym łożyskiem.

Jamie spojrzał na cyfrowy zegar migający w dolnym prawym rogu ekranu.

— Utkniesz tam na noc.

— Niet probliema.

— Gdybyśmy mieli tu łazik — przypomniał Dex — moglibyśmy pojechać i przyholować cię tu przed zachodem słońca.

— Może — zgodziła się kosmonautka ponuro.

— Można o tym pomyśleć — rzekł Jamie. — Mamy dodatkowy łazik…

— Powiedz Rodriguezowi, żeby przyjechał starym łazikiem — rzekł Dex — i zostawił go tutaj.

— Może to i dobry plan — rzekła powoli Dczhurova. — Omówię to z Tomem.

Zbliżała się północ, Jamie leżał na swojej pryczy, a żółte światełko wiadomości na laptopie zaczęło migać.

— Co znowu? — mruknął. Było późno, był zmęczony i wyczerpany psychicznie uświadomieniem sobie, co unicestwiło Marsjan. Spędził kilka godzin przyglądając się raportom archeologów na temat wieku budynku. A teraz wiadomość od DiNardo, długi, meandrujący monolog o wątpliwościach jezuity związanych z powiązaniem katastrofy Marsjan z wymarciem dinozaurów.

— Margines błędu przy datowaniu marsjańskiej budowli może wynieść kilka milionów lat — rzekł DiNardo, a jego głos prawie drżał z emocji. — Absurdalnym byłoby wierzyć, że to samo wydarzenie spowodowało wymieranie na końcu kredy na Ziemi i wyginięcie cywilizacji Marsjan.

Boi się, pomyślał Jamie, przyjrzawszy się ciemnej twarzy DiNardo i jego sterczącej szczęce. Z jakiegoś powodu ten pomysł go przeraża.

— Ojcze DiNardo — odpowiedział Jamie po dwukrotnym wysłuchaniu wiadomości geologa. — Muszę przyznać, że dane dotyczące datowania marsjańskiej budowli są niepewne. Jeśli jednak wymieranie na przełomie kredy i trzeciorzędu dzieli kilka milionów lat, powód może być ten sam. Rój wielkich meteorytów mógł przemieszczać się przez Układ Słoneczny i zderzać się z planetami na przestrzeni milionów lat. Powinniśmy szukać śladów bombardowania z tych czasów na Księżycu, prawda?

Wysłał wiadomość do DiNardo i zobaczył, że ponad tuzin członków komisji archeologicznej chciało z nim rozmawiać. Rada MKU chciała omówić z nim szczegóły misji uzupełniającej, która miała zostać wystrzelona. A Tarawa zapowiadała na jutro konferencję prasową.

Jamie cieszył się, kiedy już uporał się z ostatnią z oczekujących wiadomości i mógł wreszcie wpełznąć do łóżka i próbować zasnąć. A wtedy światełko znowu zaczęło migać.

Kto to może być o tej porze? Na pewno nie Tarawa, chyba że byłoby jakieś zagrożenie. Nikt z bazy, wszyscy już śpią.

Stacy? Może Stacy ma jakieś kłopoty w łaziku?

Jamie sięgnął i stuknął w klawisze. Na ekranie pojawiła się twarz Mitsuo Fuchidy.

— Co się stało, Mitsuo?

Biolog znajdował się w swojej kwaterze w ładowniku, o parę stóp od niego. Wolał jednak zadzwonić, niż zjawić się osobiście. Światło było słabe, ale widać było, że Fuchida jest zmartwiony.

— Jestem przekonany, że wśród nas jest sabotażysta — rzekł Fuchida prawie szeptem.