Jamie nie spał z Vijay odkąd przestał być dyrektorem misji. Powtarzał sobie, że ona z Dexem też nie sypia. Próbował w to wierzyć i przez większość czasu mu się udawało. Były jednak chwile, gdy Dex wracał z przejażdżki do starej kopuły z cynicznym uśmieszkiem, na widok którego w Jamiem aż się wszystko skręcało.
On i Dex jakoś wytrzymywali ze sobą. Nie mając w pobliżu Vijay, pracowali i jadali ramię w ramię. Wygłaszali spekulacje na temat marsjańskiego budynku i samych Marsjan. I martwili się, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy ojciec Dexa przybędzie, by zacząć swoją działalność komercyjną.
— Dlaczego nie zmusimy MKU, żeby wysunęło roszczenia do tego terenu? — zaproponował którejś nocy Dex, gdy siedzieli nad kubkami kawy w mesie nowej kopuły.
Jamie skontaktował się z doktorem Li za pośrednictwem Connorsa i z przewodniczącym rady MKU za pośrednictwem doktora Li.
Zwykle niewzruszony Walter Laurence miał zmartwiony wyraz twarzy, gdy wreszcie odpowiedział na błagalne wiadomości Jamiego. Jamie czekał do później nocy z otwarciem wiadomości od Leurence’a; w kopule było cicho, światła przygaszone, reszta przeważnie spała.
— Doktorze Waterman — zaczął sztywno, z brązowymi oczami utkwionymi nisko, prawdopodobnie na ekranie komputera, nie na kamerze — cała rada MKU starannie przemyślała pańską prośbę.
Jamie obserwował w milczeniu, jak Laurence przegryza się przez długą, nieznośną listę wymówek. Bez przerwy przeczesywał jedną dłonią swoją gęstą, srebrną grzywę włosów, jakby był zakłopotany.
— Jak na razie, sytuacja wygląda w ten sposób — zakończył Laurence — że rada uważa za niestosowne wysuwanie roszczeń co do wykorzystania jakiejkolwiek części Marsa — czy dowolnego innego ciała w Układzie Słonecznym, jeśli już o tym mówimy. Zajmujemy się badaniami naukowymi, a nie handlem nieruchomościami.
Gdy Jamie ruszył do kwatery Dexa, młodszy mężczyzna już był w drodze do niego.
— Widziałeś odpowiedź Laurence’a? — spytał Jamie, co w sumie było zbędne.
— Ma chłop kręgosłup jak pleśń bagienna — mruknął Dex. — On i cała ta pieprzona rada.
— Nie zaryzykują nawet krzywego spojrzenia ze strony twojego ojca.
— Istotnie — zgodził się Dex. — Pieniądz rządzi światem.
— Zostało nam tylko trzydzieści dni, zanim rozpocznie się kolejna misja.
— Z kochanym tatusiem na pokładzie.
Szli razem przez pogrążoną w półcieniu kopułę do mesy.
— Twój ojciec rzeczywiście przyjeżdża?
— Przeszedł wszystkie testy fizyczne. Wysłał mi wideo, na którym ćwiczy w skafandrze procedury awaryjne w wielkim basenie w Huntsville.
— Pieniądz rządzi światem, rzeczywiście — mruknął Jamie.
W ciągu minionych sześciu miesięcy Fuchida przy każdej okazji atakował Jamiego, próbując go przekonać, że jeden z badaczy celowo uszkadza sprzęt.
Spalone łożysko z łazika Stacy stało się kością niezgody. Fuchida zbadał je i twierdził, że ktoś przy nim majstrował.
— Widzisz te rysy, wzdłuż uszczelki, która zawiodła? — pokazywał biolog. — Zrobiono je celowo! Ktoś specjalnie odsunął uszczelkę, żeby pył się tam dostał i zniszczył łożysko.
Jamie przyglądał się intensywnie łożysku w dłoni Fuchidy. Widział zadrapania, ale musiał powiedzieć biologowi, że nie da się określić, czy ktoś zrobił je celowo.
— A jak inaczej mogłyby powstać?
— Cząsteczki pyłu — podsunął Jamie. — Kamienie wprawione w ruch przez koło.
Biolog z uporem potrząsnął głową.
— Moglibyśmy poprosić Wileya, żeby rzucił okiem i wypowiedział się.
— A jeśli to on jest sabotażystą? — odparł Fuchida zniechęconym tonem.
Przy każdej awarii sprzętu, każdym drobnym wypadku, za każdym razem, gdy ktoś z badaczy się potknął albo lekko skaleczył, Fuchida dodawał to do swojej listy „dowodów”. Co tydzień kontaktował się z Jamiem, zwykle późną nocą, kiedy wszyscy spali — a nawet wtedy Fuchida wyglądał na niepewnego, podejrzliwego, nieufnego.
Wreszcie Jamie musiał mu to powiedzieć:
— Mitsuo, stajesz się paranoikiem.
Ku jego zdumieniu, biolog odparł cichym i stłumionym głosem:
— Wiem. Zaczynam się zastanawiać, czy nie zwariowałem. Dlaczego tylko ja widzę, co się dzieje?
Jamie próbował rozładować sytuację.
— Może jesteś bystrzejszy od nas wszystkich.
— Albo bardziej stuknięty — przyznał Fuchida. Coś w tym jest, pomyślał Jamie.
Zapis w dzienniku
Mc nie działa jak powinno. Ignorują wszystko co robię. Wiem, że mnie obserwują, ale nie przyznają się do tego. Nie potrafiliby podejść do mnie, twarzą w twarz i mieć to z głowy. Plotkują o mnie za moimi plecami. Szepczą. Słyszę, jak szepczą, kiedy myślą, że ich nie słucham i nie widzę. Muszę podjąć drastyczne kroki. Biedni, omamieni głupcy! Czy oni nie widzą, że próbuję ratować im życie? Im dłużej jesteśmy na Marsie, tym większe prawdopodobieństwo, że wszyscy zginiemy. Lepiej zabić jedno czy dwoje, żeby ocalić resztę. Musimy stąd uciekać! Na Ziemię, gdzie jest bezpiecznie. Lepiej poświęcić kilku i ocalić resztę.
Soi 358: Poranek
Jamie budził się powoli, niepokojące resztki snu parowały mu z pamięci, gdy próbował im się przyjrzeć. Coś o Marsjanach, pomyślał, choć niewyraźnie przypominał sobie, że śnił mu się Fuchida, próbujący mu rozpaczliwie coś powiedzieć, ale nie mogący wymówić słowa.
Mały koszmar, uznał w końcu Jamie, szybko biorąc prysznic i goląc się. Trzeba zachować pozory, powiedział sobie, przesuwając maszynką elektryczną po brodzie. Brzęczała słabo, jakoś ton niżej niż zwykle. Trzeba podładować baterie. Zaczął myśleć o generatorze nuklearnym zagrzebanym o kilometr od nich. Ludzie w domu, na Ziemi, nadal bali się energii nuklearnej. Tu nie dalibyśmy bez niej rady.
Dom jest tutaj, usłyszał Jamie szept dziadka. Tamten świat nie jest dla ciebie. Ten jest twój.
— Przez chwilę, dziadku — odparł Jamie, prawie bezdźwięcznym szeptem. — Dopóki Trumbalł nie przybędzie, żeby nam go odebrać.
Włożył kombinezon i usiadł, zniechęcony, przy biurku. Nudna, rutynowa praca. Cały entuzjazm gdzieś się ulotnił. Teraz zbieramy kawałeczki danych, jak grupka studentów, którym profesor na Ziemi zadał jakieś ćwiczenie.
Od miesięcy nie odkryto niczego nowego. Budynek na klifie zazdrośnie strzegł swoich tajemnic, pusty i milczący, niechętny do ujawnienia czegokolwiek. Tylko samo jego istnienie mówiło tak wiele.
Co wiemy? — zadał sobie Jamie pytanie po raz tysięczny w tygodniu.
Wiemy, że na Marsie istnieje życie: porosty pod powierzchnią skały i bakterie głęboko pod ziemią.
Wiemy, że na Marsie istniała kiedyś rozumna rasa, która stworzyła budowlę na klifie.
Wiemy, że ta rasa już nie istnieje.
Jesteśmy przekonani, że rasa uległa zagładzie z powodu uderzeń meteorytów jakieś sześćdziesiąt pięć milionów lat temu.
I to wszystko. Stworzyli pismo. Może nawet rozumieli, co się z nimi dzieje.
Nie zdołaliśmy jednak znaleźć na całej planecie kolejnego budynku. Nie rozumiemy ich pisma i prawdopodobnie nigdy nie zrozumiemy.
Czemu więc zadajemy sobie trud przeszukania planety i szperania w niszy, gdzie znajduje się budynek? Nie mamy narzędzi ani ludzi, żeby znaleźć cokolwiek innego. Nie mamy możliwości zrozumienia, kim albo czym byli. Mogli zabudować tę planetę miastami i farmami, ale po sześćdziesięciu milionach lat nie ma ich, wszystko zaginęło, pokryte pyłem albo samo zamienione w pył.