— Chyba że to on powoduje te wszystkie wypadki i usiłuje zrzucić winę na Stacy.
Jamie osłupiał.
— Ale nie sądzę, żeby tak było w tym wypadku — dodała szybko Vijay. — To tylko taki pomysł.
— Taki pomysł.
— A co ty o tym myślisz? Jesteś pewien, że te wypadki to rzeczywiście wypadki?
— Byłem pewien, ale teraz… po prostu już nie wiem.
— Rozumiem.
— Chyba też zaczynam się zachowywać jak paranoik.
— W tych okolicznościach nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy zaczynają podejrzewać wszystkich.
— Co mam zrobić? — spytał znów Jamie. Vijay wzruszyła nagimi ramionami.
— Wiele nie zrobisz. Obserwuj go. Słuchaj go ze zrozumieniem. Rozweselaj go. A ja znajdę jakiś powód, żeby do was przyjechać i porozmawiać z nim.
— W porządku. Dobrze.
— Obawiam się, że w tej chwili nie mogę ci więcej zaproponować, chłopie.
— Już po samej rozmowie trochę mi ulżyło.
Znów się uśmiechnęła, ale teraz w jej uśmiech pojawił się cień smutku.
— Tak, dobrze z tobą porozmawiać.
Chciał jej powiedzieć, że za nią tęskni, chciał powiedzieć, że potrzebuje jej ciepła, jej bliskości, jej obecności w swoim życiu. Nie potrafił jednak odnaleźć właściwych słów. Powiedział więc tylko:
— Dzięki, Vijay.
Po niej też było widać, że nie wie, co powiedzieć. Przez długą chwilę patrzyli na obraz drugiej osoby na ekranie. Vijay odezwała się w końcu.
— Dobranoc, Jamie.
— Dobranoc.
Jej obraz znikł. Ekran zgasł. Jamie zdjął bieliznę i wyciągnął się na pryczy. Uśmiechnął się w półmroku pogrążonej w ciemnościach kopuły.
Ona tu przyjedzie! Znajdzie jakiś pretekst i przyjedzie! Powinienem podziękować Mitsuo.
Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypomniał, były jej nagie ramiona. Czy miała coś na sobie, kiedy rozmawiali? Czy rzeczywiście była naga?
Fuchida trochę się rozchmurzył, gdy Trudy dołączyła do nich. Dwóch biologów zaczęło radośnie plotkować, gdy tylko Hali wynurzyła się z tunelu. Następnego ranka zjechali po fullerenowej linie na dno kanionu i zabrali się za pracę przy porostach.
Rodriguez był oczywiście szczęśliwy. On i Trudy sypiali ze sobą, żadnych pytań czy wątpliwości. Jamie musiał przyznać, że przy Trudy wszystko wyglądało jakoś pogodniej. Gdyby tylko nie tupała rano, uprawiając jogging dookoła kopuły przed świtem.
Jedyne ponure wieści napływały od Dexa. Zgłaszał się codziennie z raportem na temat przygotowań do nowej ekspedycji.
— Kochany staruszek przeszedł wszystkie testy sprawnościowe — oznajmił ponuro Dex. — Miał zupełnie normalne ciśnienie krwi. Bóg raczy wiedzieć, czego się najadł przed testem.
Następnego dnia Dex doniósł:
— Mój staruszek wysłał mi wiadomość o naszej próbie zmuszenia MKU do wysunięcia roszczeń wobec terytorium na Marsie. Siedział za swoim pieprzonym wielkim biurkiem, spokojny i zimny jak lodowiec, i powiedział, że jeśli jeszcze raz wywinę mu taki numer, to mnie wydziedziczy.
— Och, nie — mruknął Jamie.
Uśmieszek Dexa był złowieszczy.
— Jakbym potrzebował jego pieprzonych pieniędzy. Po powrocie będę mógł wybierać między stanowiskami na uniwersytetach.
— Profesorska pensja jest nieco niższa od pieniędzy, do których jesteś przyzwyczajony — ostrzegł go łagodnie Jamie.
Machając niecierpliwie ręką, Dex odparł:
— Chłopie, ja tam wiem, jak robić kasę. Całe życie przyglądam się, jak ojciec to robi. Niech mnie wydziedziczy! Mam to w dupie! Pokażę mu, że sobie świetnie radzę i bez jego pieniędzy.
Na pewno, pomyślał Jamie. Głośno powiedział jednak:
— Dex, zgrywasz się.
— Bzdura! — warknął Dex. — On próbuje mi uciąć jaja, więc ja mu jeszcze pokażę.
Dopiero po paru godzinach Jamie uświadomił sobie, że nie przejmuje się już w ogóle tym, czy Dex i Vijay ze sobą sypiają. Parę miesięcy temu taka myśl by go unieszczęśliwiła, ale teraz bardziej martwiła go sprawa ojca Dexa i jego przylotu na Marsa w celu rozpoczęcia realizacji jego planów biznesowych.
Zastanawiał się, dlaczego już dłużej nic przejmuje się Vijay i Dexcm. Nie działo się tak dlatego, że przestała go obchodzić. Obchodziła go, bardziej niż sam się do tego przyznawał. Wszystkie te związki zawiązały sięjednak tutaj, na Marsie i Vijay miała prawo traktować je lekko. Nic się nie wyjaśni, dopóki nie wrócimy na Ziemię. Jeśli w ogóle.
Najważniejszym zadaniem jest powstrzymać Darryla C. Trumballa przez zrobieniem z Marsa tego, co jego przodkowie zrobili z Indianami.
Dziadek Jamiego przyszedł do niego we śnie.
Nie od razu. Sen Jamiego zaczął się od budowli na klifie, pustej, zimnej i porzuconej. Szedł przez ciche, opustoszałe komnaty, jak to robił codziennie przez wiele miesięcy. Nie miał na sobie skafandra, szedł jednak wolno, z rozmysłem, przemierzając komnaty w swoim spłowiałym i wystrzępionym kombinezonie.
Dotykał ścian, przesuwał palcem po wdzięcznych, zakrzywionych liniach ich pisma wyrytego w skale. Czuł ciepło słońca oświetlającego tajemne symbole.
Nadal sam, odwrócił się i wyszedł z opuszczonej świątyni, a następnie wspiął się wąskimi, stromymi schodami, starannie wy rzeźbionymi w ścianie klifu. Wioska czekała na niego na dnie kanionu, gdzie rzeka płynęła dostojnie przez pola z obfitością upraw.
Był tam Lud, żywy jak on sam, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami, mężczyźni zbierali się na centralnym placu wioski i z ożywieniem rozmawiali. Kobiety siedziały przy drzwiach domostw, plotąc koszyki, zaś dzieci bawiły się beztrosko i biegały. Wszędzie słychać było śmiech i czuło się radość życia.
Byli rzeczywiści, a on był bladym duchem, prawie niewidocznym. Znał ich twarze, twarze o silnej budowie i szerokich policzkach, twarze jego własnych przodków. Ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Szukał dziadka, ale nie mógł go znaleźć.
Na dalekim końcu wioski zauważył jakieś zamieszanie. Zamęt. Ludzie zatrzymywali się w pół kroku i patrzyli w dół długiej ulicy. Mężczyźni zaczęli biec w kierunku hałasu, na ich twarzach pojawił się gniew, a może strach.
Byli tam obcy, bladzi mężczyźni na parskających, miotających się koniach. Jamie rozpoznał jednego z nich jako Darryla C. Trumballa. Wykrzykiwał rozkazy, wskazując coś jedną ręką, drugą zaś trzymał szarpiącego się, rżącego konia.
Z tłumu wynurzył się dziadek Al. Miał na sobie najlepszy garnitur, ciemnobłękitny, z bolo ze srebra i turkusa pod rozpiętym kołnierzem sztywnej białej koszuli. Bez kapelusza. Podszedł do Trumballa.
— Nie możesz tu przebywać! — rzekł dziadek Al, głosem tak silnym, że Jamie nigdy takiego nie słyszał. — Odejdź!
Trumball wybuchnął.
— Przejmujemy ten teren. Zadbamy o was, nie martwcie siq. Dopilnuję tego, by was chronić.
— Nie chcemy waszej ochrony — rzekł Al. — Nie potrzebujemy jej.
— Musicie odejść — upierał się Trumball. Dziadek Al odwrócił się lekko i skinął na Jamiego.
— Nie, nie musimy. To ty musisz odejść. Jamie, pokaż mu papier.
Jamie uświadomił sobie, źe ściska mocno w dłoni zwój papieru. Podszedł do Trumballa, nadal siedzącego na grzbiecie niespokojnego konia.
I obudził się.
Soi 363: Poranek
Jamie usiadł na swojej pryczy, całkowicie obudzony; czuł się silny i odświeżony. To jest to! — powiedział sobie w duchu. Już wiem, co mam robić.
Nie wiedział, czy ma zacząć dziękczynną modlitwę, czy wydać dziki okrzyk radości. Nie zdecydował się na żadną z tych rzeczy. Włączył laptopa i zaczął nagrywać wiadomość dla Pete’a Connorsa na Tarawie.