Выбрать главу

Czy dotrze na czas? Fuchida próbował przestać myśleć o śmierci, ale wiedział, że i tak kiedyś umrze. A najgorsze, że mam całą torbę syderofilnych bakterii i jestem tego pewien! Będę sławny. Pośmiertnie.

I wtedy zobaczył słabe światło lampy na hełmie Rodrigueza. Prawic zachichotał z ulgi. Rodriguez pojawił się, potężny kształt przypominający robota w pękatym skafandrze. Dla Fuchidy wyglądał piękniej od anioła.

Kiedy Rodriguez uprzytomnił sobie, że należy zetknąć się hełmami, by się porozumieć, zapytał:

— Jak ty się tak urządziłeś, do cholery?

— Ciek hydroiermalny — odparł Fuchida. — Rzuciło mnie przez cały tunel.

Rodriguez zagwizdał cicho.

— Gejzer Old Faithful uderza na Marsie.

Fuchida spróbował się zaśmiać. Wydał z siebie tylko rozdygotany chichot.

— Możesz się poruszyć? Albo wstać?

— Sądzę, że tak…

Powoli, z pomocą Rodrigueza trzymającego go pod pachami, Fuchida stanął na nogach. Wziął głęboki oddech i zakaszlał. Kiedy próbował oprzeć się na zranionej nodze, prawie upadł.

— Spokojnie, chłopie. Oprzyj się na mnie. Musimy cię jakoś zawlec do samolotu, zanim się udusisz.

Jamie pochylał się nad Trudy Hali, która dyżurowała przy konsoli łączności. Dezhurova chciała zostać, ale Jamie kazał jej iść i coś zjeść.

Był jej prawie wdzięczny, kiedy posłuchała. Zrobiła to niechętnie, ale w końcu wypełniła rozkaz.

— Ty też powinieneś trochę odpocząć, chłopie — powiedziała Vijay. Przyniosła mu na tacy obiad do centrum łączności.

— Kiedy znajdą się bezpiecznie w samolocie — rzekł Jamie. — Wtedy ogłosimy fajrant.

Patrząc na cyfrowy zegar nad głównym ekranem, Jamie rzekł:

— Minęła już ponad godzina, odkąd Rodriguez po niego wyruszył.

Dex Trumball jechał powoli przez atramentową czerń marsjańskiej nocy.

— Kolacja na stole — zawołał Craig. — Chodź i zjedz coś, bo inaczej wywalę to do śmieci.

— Dlaczego nie pojedziemy dalej, Wiley? — rzucił Trumball przez ramię.

— Bo nie chcemy skręcić karków. Jazda, kończymy na noc, Dex.

— Ech, daj spokój, Wiley. Jeszcze parę kilosów.

— Natychmiast — oznajmił Craig stanowczo.

Trumball z westchnieniem nacisnął pedał hamulca i powoli, delikatnie zatrzymał łazik.

Wyłączywszy silniki i wróciwszy do prowizorycznej jadalni między pryczami, Dex opadł na skraj swojego leża i przez chwilę gapił się na tacę z gotowym jedzeniem.

— Wiem, o co ci chodzi — rzekł Craig, przysiadając na brzegu drugiej pryczy, po drugiej stronie składanego stolika.

Dex uśmiechnął się do starszego kolegi.

— Tak? O co?

— Chcesz się dostać jak najbliżej generatora, zanim Jamie będzie musiał podjąć decyzję. Żeby być bliżej generatora niż bazy. Zgadza się?

Kiwając głową, Trumball odparł:

— Czemu nie?

— Nie boisz się burzy piaskowej?

— Wiley, jeśli Jamie przetrwał jedną z nich podczas pierwszej ekspedycji, to my też przetrwamy.

— Rozsądniej byłoby wrócić do bazy, zanim burza uderzy. Ciepło, przyjemnie.

— Jeśli burza uderzy. Jakbyś się czuł, gdybyśmy podwinęli ogony i wrócili do bazy, a burza nie nadeszła?

— Żywy — odparł Craig.

Trumball przez chwilę przyglądał się starszemu mężczyźnie. Potem wbił plastykowy widelec w niezidentyfikowaną substancję na leżącej przed nim tacy i spytał:

— Jeśli Jamie zarządzi odwrót, co zrobisz?

Craig odwzajemnił spojrzenie, a jego smutne, opuchnięte błękitne oczy ani drgnęły.

— Jeszcze nie wiem — odparł. — Ale rozważam różne możliwości.

Trumball wyszczerzył się.

— Tak? To rozważ jeszcze jedną, Wiley. Dla znalazcy Pathfindera będzie nagroda. Ładny, konkretny stosik banknotów dla facetów, który go przywiozą. A tymi facetami będziemy ty i ja, Wiley.

— Ile?

Trumball wzruszył ramionami.

— Pewnie sześciocyfrowa kwota. — Hm.

Przyglądając się uważnie twarzy starszego kolegi, Trumball dodał:

— Oczywiście pieniądze nie są mi potrzebne. Chętnie oddam ci moją część, Wiley. Jeśli tylko pojedziemy tam bez względu na to, co powie Jamie.

Twarz Craiga była nieprzenikniona. Odparł jednak:

— To brzmi dość ciekawie, chłopie. Dość ciekawie.

Rodriguez zapomniał o lodzie.

Wlókł Fuchidę w tunelu, małe kręgi światła z ich lamp były jedynym wyłomem we wszechogarniającej ciemności wokół nich.

— Jak się czujesz, chłopie? — zapytał japońskiego biologa.

— Mów do mnie.

Opierając swój hełm o hełm astronauty, Fuchida odparł:

— Gorąco mi. Gotuję się.

— Szczęściarz. Mnie zaraz tyłek odmarznie. Mój skafander działa chyba w trybie chłodzenia.

— Nie wiem… nie wiem, ile mogę wytrwać bez wentylatorów — rzekł Fuchida, odrobinę drżącym głosem. — Trochę kręci mi się w głowie.

— Nie ma problemu — odparł Rodriguez, ze sztucznym ożywieniem. — Trochę będzie ci duszno w skafandrze, ale przeżyjesz.

Pierwszy kosmonauta, który wyszedł w przestrzeń kosmiczną, o mało nie umarł z gorąca, jak przypomniał sobie Rodriguez. Aleksiej Leonów powiedział, że w skafandrze był „po kolana w pocie”, zanim wrócił do orbitującej kapsuły. W skafandrze chlupotało, kiedy się poruszał. Te cholerne skafandry zatrzymują w środku całe ciepło ciała. I dlatego musimy nosić chłodzone wodą kalesony i wkładać do skafandrów wymienniki ciepła. Jeśli jednak wentylatory przestaną mieszać powietrze, wymiennik ciepła szybko stanie się bezużyteczny.

Rodriguez trzymał się jedną ręką liny. W niewyraźnym świetle lampki na hełmie widział tylko, że prowadzi do góry, poza tę czeluść.

— Za pół godziny będziemy w samolocie, może szybciej. Tam naprawię twój plecak.

— Dobrze — odparł Fuchida. I znów zakasłał.

Wydawało się, że minęły godziny, zanim wydostali się z tunelu i stanęli na skalnej półce na zboczu gigantycznej kaldery.

— No dalej, łap linę. Idziemy do góry.

— Dobrze.

But Rodrigueza pośliznął się i astronauta upadł boleśnie na kolana.

— Do licha — mruknął. — Ślisko. — Lód.

Rodriguez przetoczył się i usiadł. Oba kolana bolały.

— Jest za ślisko, żeby się wspiąć? — słychać było, że Fuchida jest bliski paniki.

— Tak. Będziemy musieli się podciągnąć na wyciągarce. Przewrócił się na brzuch i pokazał biologowi, żeby ten zrobił to samo.

— Czy to nie jest niebezpieczne? A jeśli rozedrzemy skafandry?

Rodriguez postukał Fuchidę po ramieniu — Mocne jak stal, amigo. Nic im nie będzie.

— Jesteś pewien?

— Chcesz tu nocować?

Fuchida złapał linę obiema rękami. Uśmiechając się do siebie, Rodriguez także złapał linę i kazał Fuchidzie uruchomić wyciągarkę.

Za sekundę poczuł jednak, że lina staje się luźna.

— Stop!

— Co sią dzieje? — spytał Fuchida.

Rodriguez pociągnął lekko linę parę razy. Była luźna, nie napięta, jak na początku.

— Jasny gwint — zaklął.

— Co jest?

— Obaj ważymy za dużo, żeby nas utrzymało. Wyciągamy linę z bębna.

— Chcesz powiedzieć, że utknęliśmy?

Soi 49: Noc

— Chyba nikt z nas dziś nie pośpi.