W dole, na skalnej półce, Rodriguez próbował trzymać w ryzach własne strachy.
— Mitsuo — zawołał na prywatnej częstotliwości. — Nic ci nie jest?
Cisza. Oczywiście, durniu! Radio mu nie działa.
Miał wrażenie, że zimno wdziera się do jego skafandra. Było tak zimno, że zamarzał dwutlenek węgla. Tak zimno, że ogrzewanie skafandra mogło nie wystarczyć. Tak zimno, że można było zmarznąć na śmierć.
To tylko twoja wyobraźnia, powiedział sobie. Prędzej ugotujesz się w skafandrze jak Mitsuo, niż zamarzniesz.
— Dalej, Mitsuo — szeptał. — Dalej. Wyjdź stąd w jednym kawałku i spuść na dół tę cholerną uprząż.
Nie zostawiłby mnie tu. Nie zostawił, gdyby dotarł na górę. Nie odleci samolotem i nie zostawi mnie tu. I tak nie może uciec. Nie może nawet iść. Tylko że jak już będzie na górze, może jakoś dotrzeć do samolotu. Kuśtykając, skacząc na jednej nodze. Nawet czołgając się. Nie zrobiłby tego. Nie zostawiłby mnie samego, żebym tu umarł. Coś musiało mu się stać. Musi być ranny albo nieprzytomny.
Przypomniał sobie, jak zginął jego brat. Nagle zobaczył zmasakrowane, zakrwawione ciało brata wyciągane z rozbitego samochodu przez ekipę ratunkową. Pościg na autostradzie. Przez te wszystkie lata jego brat szmuglował narkotyki z Tijuany swoim osiemnastoletnim wheelerem, a Tomas nie wiedział, nawet nie podejrzewał. Nic nie mógł zrobić. Aż zobaczył ciało Luisa rozciągnięte na autostradzie i było już za późno.
Widział samego siebie, jak lam stoi, bezwładny, oniemiały, a ratownicy stwierdzają śmierć jego brata, zabierają jego ciało do ambulansu i odjeżdżają. Śmierć uderza jak piorun.
Co ja mogłem dla niego zrobić? Rodriguez zastanawiał się tysiące razy. Powinienem był coś zrobić. Ale byłem zbyt zajęty, szkoląc się na lotnika, szkoląc się na astronautę. Nie miałem czasu dla rodziny, dla brata.
Wziął głęboki oddech, czując posmak powietrza z puszki. Cóż, teraz rachunki się wyrównały. Przebyłem całą drogę na Marsa, żeby tu umrzeć.
I wtedy usłyszał cichy, śpiewny głos brata. „Nie okazuj strachu, muchacho. Nigdy nie okazuj strachu, nawet przed samym sobą”.
Rodriguez przestał czuć strach. Poczuł tylko głęboki smutek, że nie mógł pomóc Luisowi, kiedy ten potrzebował jego pomocy. A teraz wszystko się skończy. Wszystkie żale, wszystkie nadzieje, wszystko…
Przez chwilę wydawało mu się, że widzi błysk albo słabe czerwone światełko na skalnej ścianie. Zamrugał. Nic. Patrzył w górę, ale hełm ograniczał mu widoczność. Chwytasz się każdej nadziei, powiedział sobie. Jeśli bardzo chcesz coś zobaczyć, zobaczysz to, nawet jeśli nic tam nie ma.
Słabe czerwone światełko rozbłysło jednak ponownie i tym razem nie znikło, gdy zamrugał. Przeklęty hełm! złościł się. Nic nie widać, chyba że masz to na wprost twarzy.
Próbował przechylić całe ciało do tyłu, uważając, by nie ześlizgnąć się z półki i nie spaść do bezdennej kaldery.
Było tam! Małe czerwone światełko latarki kołysało się daleko nad nim, jak oko wszechwidzącego zbawiciela.
Znów oparł się o skałę. Czuł, jak drżą mu nogi. Chłopie, ale byłeś wystraszony!
Widział teraz niewyraźny kształt kołyszącej się uprzęży, z latarką przyczepioną do niej taśmą klejącą. Skąd Mitsuo wziął taśmę klejącą? Pewnie cały czas miał przy sobie. Uniwersalny sposób na wszystko. Jak wrócimy na Ziemię, zrobimy reklamę. Taśma klejącą ocali ci życie na Marsie.
Wydawało mu się, że minęła godzina, nim malutkie czerwone światełko znalazło się na tyle blisko, że mógł je złapać. Obiema rękami, drżącymi tylko trochę, Rodriguez sięgnął i złapał latarkę, oderwał ją i wsunął ramiona do uprzęży. Potem zatrzasnął zapięcia i szarpnął linę na próbę. Trzymała mocno.
Już miał sięgać do przycisku uruchamiającego wyciągarkę, ale zatrzymał się. „Poczekaj”, powiedział sobie w duchu opanowanym tonem prawdziwego pilota.
Pochylił się i podniósł latarkę. Rozsunął ją na całą długość i wsunął koniec do szczeliny w bazalcie. Pewnie nie poleży tu długo, i nie będzie świecić, chyba że słońce padnie na nią przez parę godzin dziennie. Czuł jednak satysfakcję, że zostawił tu jakiś znak: tu byli ludzie z Ziemi, weszli do tunelu, odkryli niektóre z jego sekretów i uszli z życiem.
— Dobrze — powiedział sobie, łapiąc linę jedną ręką. — Jedziemy.
Wcisnął przycisk i oderwał się od ziemi. Czuł, jak ociera i szoruje, wleczony po skalnym zboczu, uderzając głową o wnętrze hełmu, nogi i stopy obijają się o skałę, ale jechał do góry.
Gorsze to niż jakikolwiek symulator, jakim bawiłem się podczas treningu. Gorsze niż wirówka dająca duże przyspieszenia, w której poddawano go przeciążeniom. W Disneylandzie nigdy nie wprowadziliby takiej maszyny, myślał Rodriguez, szczękając zębami, gdy tak podskakiwał, obijał i był podrzucany, aż do brzegu kaldery.
Wreszcie nastąpił koniec. Rodriguez leżał obolały, dysząc, brakowało mu tchu. Fuchida leżał obok niego bez ruchu.
Rodriguez przetoczył się na bok, na tyle, na ile pozwalał mu plecak. Niebo za ciemną sylwetką Fuchidy wypełniały gwiazdy. Mrugające, jasne, przyjazne gwiazdy, świecące na niego jak tysiąc klejnotów. Jak w niebie.
Udało mi się, pomyślał Rodriguez. Po czym poprawił się: jeszcze nie. Jeszcze nie można tak mówić.
Dotknął hełmu Fuchidy swoim.
— Hej, Mitsuo! Nic ci nie jest?
To było głupie pytanie i Rodriguez zdawał sobie z tego sprawę. Fuchida nie zareagował, ale Rodriguez usłyszał jego oddech: dyszący, płytki, szybki.
Muszę zawlec go do samolotu. Tutaj mu nie pomogę.
Rodriguez rozpiął uprząż tak szybko, jak mógł, delikatnie podniósł nieprzytomnego Fuchidę i próbował wstać. Dzięki Bogu, że jesteśmy na Marsie. Przy pełnym g nigdy nie podniósłbym Fuchidy w skafandrze. A teraz, gdzie u licha jest samolot?
W pewnej odległości zobaczył czerwone światełko jednej z latarni geometeorologicznych, które zainstalowali. Ruszył w tym kierunku, delikatnie niosąc współtowarzysza w ramionach.
Nie mogłem nic dla ciebie zrobić, Luis, powiedział cicho Rodriguez. Żałuję, że nie mogłem, ale nic więcej zrobić nie mogę.
Soi 49/50: Północ
W kopule bazy było ciemno i cicho, światła przygaszono do poziomu nocnego, plastykowa osłona stała się nieprzejrzysta, by chronić przed ucieczką ciepła w chłodną marsjańską noc. Stacy Dezhurova nadal siedziała przy konsoli łączności, przysypiając mimo woli, gdy zgłosił się Rodriguez.
— Jesteśmy z powrotem w samolocie — ogłosił bez wstępów astronauta. — Dajcie mi Vijay.
— Vijay! — wrzasnęła Stacy głosem, który rozbił w pył ciszę.
— Jamie! — dodała.
Z ciemności dobiegł tupot nóg na podłodze, nagich lub w skarpetkach. Vrjay przysiadła na krześle obok Dezhurovej, jej czarne jak obsydian oczy były otwarte i uważne. Jamie i Trudy wpadli zaspani za nią.
— Tu Vijay — rzekła Shektar. — Jak się czujecie?
Na ekranie widać było tylko hełmy i ramiona obu mężczyzn. Ich twarze zasłaniały wizjery. Głos Rodrigueza brzmiał jednak pewnie i głośno.
— Nic mi nie jest. Trochę się potłukłem, ale to nic groźnego. Oczyściłem skafander Mitsuo i podłączyłem go do awaryjnych układów podtrzymywania życia. Ale nadal jest nieprzytomny.
— Jak dawno temu to zrobiłeś? — spytała Vijay, z twarzą pociemniałą od napięcia.
— Piętnaście albo szesnaście minut temu.