— I zgłaszasz się dopiero teraz? — rzuciła Dezhurova.
— Musiałem naprawić akumulatory jego skafandra — odparł Rodriguez, niezrażony jej tonem. — Rozłączyły się, kiedy upadł…
— Upadł? — spytał Jamie.
— Tak. Wtedy uszkodził sobie kostkę.
— Jak poważnie jest ranny? — dopytywała się Vijay.
— Kostkę ma co najmniej naciągniętą. Może złamaną.
— Nie mógł sobie nic złamać w skafandrze — mruknął Jamie.
— Nie przy tych zabezpieczeniach.
— Tak czy inaczej — podjął Rodriguez — w jego skafandrze wysiadło zasilanie. Przyszło mi do głowy, że przywrócenie zasilania jest drugą w kolejności czynnością. Pierwszą było wpompowanie świeżego powietrza.
— A trzecią wywołanie nas — rzekła nieco łagodniej Dezhurova.
— Tak — przytaknął Rodriguez.
— Mam odczyty — rzekła Vijay, przyglądając się ekranowi diagnostycznemu.
— Tak, jego skafander jest sprawny, a akumulatory przyłączone.
— Czy system chłodzenia działa? — pytała Vikjay.
— Powinien — rzekł Rodriguez. — Chwilkę…
Zobaczyli, jak astronauta pochyla się i przytyka swój hełm do ramienia nieprzytomnego Fuchidy.
— Tak — ogłosił po chwili. — Słyszę stukot pompy. Woda powinna bez problemu krążyć w jego kalesonkach.
— To powinno obniżyć mu temperaturę — mruknęła Vijay, po części do siebie. — Problem polega na tym, że mógł doznać szoku termicznego.
— Mogę coś z tym zrobić? — zapytał Rodriguez. Lekarka potrząsnęła głową.
— Niespecjalnie. Zwłaszcza kiedy obaj jesteście zapakowani w skafandry.
Wszyscy zamilkli na chwilę. Vijay patrzyła na ekran z odczytami medycznymi. Temperatura ciała Fuchidy spadała. Puls ładnie zwalniał. Oddech miał już normalne tempo. Powinien…
Biolog zakaszlał i poruszył się.
— Co się stało? — spytał cicho.
Cała czwórka w centrum łączności radośnie się uśmiechnęła. Nikt nie widział twarzy Rodrigueza zakrytej hełmem, ale wszyscy usłyszeli ulgę w jego głosie.
— No nie, Mitsuo, powinieneś raczej zapytać „Gdzie jestem?” Biolog usiadł prosto.
— Jest tam Trudy?
— Nie przejmuj się…
— Jestem, Mitsuo — rzekła Trudy, wpychając się między Dezhurovą a Vijay. — Co się dzieje?
— Bakterie syderofilne! — wykrzyknął Fuchida. — W kalderze żyją bakterie zżerające żelazo!
— Masz próbki?
— Oczywiście.
Jamie cofnął się, a para biologów radośnie sobie plotkowała. Fuchida o mało nie zginął, ale ważniejsze dla niego było znalezienie nowego organizmu. Pewnie ma rację, pomyślał Jamie, uśmiechając się do siebie.
Balony
Zanim badacze wylądowali na powierzchni Marsa, jeszcze przebywając na orbicie i patrząc na wielkie obszary czerwonej planety, wypuścili balony.
Sześć kapsułek rozmiaru skrzynki wina wystrzelono z orbitującego statku dostawczego; z każdej wystrzelił tuzin balonów. Balony były bardzo proste, zwykłe wąskie, długie rury z niezmiernie cienkiego, ale wytrzymałego mylaru, które napełniły się wodorem automatycznie po osiągnięciu odpowiedniej wysokości i wisiały na niebie jak niesamowite białe cygara.
Pod każdym długim, cienkim balonem wisiał „wąż”, elastyczna wąska metalowa rurka, która zawierała aparaturę pomiarową, radio, akumulatory i ogrzewacz, który chronił instrumenty przed chłodną aurą.
Za dnia balony dryfowały wysoko w marsjańskiej atmosferze, mierząc temperaturę (niską), ciśnienie (niższe), wilgotność (jeszcze niższą) i skład chemiczny powietrza. Wysokość, na jakiej unosił się dany balon, zależała od ilości wodoru wypełniającego jego smukły papierosowaty kształt. Dzienne wiatry miotały nimi po czerwonej planecie jak dmuchawcami.
Nocą, kiedy temperatury spadały do takiego poziomu, że wodór w balonach zaczynał się skraplać, balony opadały do poziomu gruntu jak stadko zmęczonych baletnic. „Węże” z instrumentami często dotykały ziemi i posłusznie przekazywały dane o panujących podczas nocy warunkach na powierzchni, a balony szybowały miotane mrocznym wiatrem, unoszące się bezpiecznie nad upstrzonym kamieniami gruntem. Prawie.
Podobne balony okazały się wielkim sukcesem podczas pierwszej wyprawy na Marsa, choć wiele z nich w końcu utknęło na zboczach gór albo znikło z nieznanych powodów. Wiele dryfowało z wdziękiem nad powierzchnią Marsa przez całe tygodnie, opadając powoli co noc i wznosząc się znów, gdy poranne słońce ogrzało ich wypełnione wodorem powłoki, przemieszczając się bezszelestnie, bez wysiłku, współgrając z marsjańskim cyklem dnia i nocy i wiernie zbierając dane o marsjańskim środowisku.
Soł 50: Poranek
Jamie nie był zdziwiony widząc dziadka czekającego na niego w wiosce na klifie.
Pamiętał, jak opuszczał się z brzegu kanionu, a potem powoli, z namysłem zdejmował skafander po osiągnięciu niszy w czole klifu. Było mu ciepło i czuł się bezpiecznie, idąc przez milczące ruiny w samym kombinezonie.
Dziadek Al siedział na drewnianej ławeczce w pełnym słońcu, opierając się o ścianę z suszonych na słońcu cegieł należącą do jednej z siedzib pueblo, a kapelusz z szerokim otokiem nasunął na oczy.
— Śpisz, dziadku? — spytał cicho Jamie. Znów miał dziewięć lat i nie wiedział, czy jest na Marsie, czy w starym pueblo, gdzie Al skupował kilimy i ceramikę, które potem sprzedawał w sklepie w Santa Fe.
— Nie, nie śpię, Jamie. Czekałem na ciebie.
— Jestem.
Al spojrzał na wnuka i uśmiechnął się.
— To dobrze.
Rozkładając ręce, Jamie spytał:
— Gdzie się wszyscy podziali? Wioska jest pusta.
— Odeszli.
— Dokąd?
— Nie wiem. Nikt nie wie. Tego właśnie musisz się dowiedzieć, wnuku.
— Ale gdzie oni wszyscy mogli odejść?
— Żeby odnaleźć swoje przeznaczenie — rzekł Al. — Aby odnaleźć właściwą ścieżkę.
Jamie usiadł na ławce przy dziadku. Słońce dawało ciepło i siłę.
— Opowiedz mi o nich, dziadku. Opowiedz mi o ludziach, którzy tu żyli.
Al zaśmiał się, niskim, zadowolonym głosem.
— Nie. Nie mogę ci powiedzieć, Jamie. To ty musisz mi powiedzieć.
Jamie poczuł zdziwienie. — Aleja nie wiem.
— To będziesz musiał się dowiedzieć, synu.
Jamie błyskawicznie otworzył oczy. Jego sen nie odszedł tak łatwo. Był wyraźny jak rzeczywiste wspomnienie.
Zrzucił cienkie prześcieradło, którym się okrywał i wyskoczył z łóżka. Po długiej nocy spędzonej na czuwaniu powinien czuć się wyczerpany, zmęczony. A przecież był w pełni rozbudzony, gotowy do codziennych zadań.
Podszedł szybko do biurka i włączył laptopa, po czym otworzył kanał komunikacyjny i połączył się z Rodriguezem i Fuchidą. Rzucił okiem na zegar i zobaczył, że jest 6:33. Zawahał się przez sekundę, a potem wywołał dwóch mężczyzn przebywających na Olympus Mons.
Jak podejrzewał, nie spali już. Na ekranie laptopa Jamiego widać było ich obu, jeden obok drugiego w kokpicie samolotu.
— Dzień dobry — rzekł. — Dobrze spaliście?
— Doskonale — odparł Fuchida.
— Kiedy wczoraj dotarliśmy do samolotu, mieliśmy wrażenie, że ten kokpit to najlepszy hotel świata — dodał Rodriguez.
Jamie skinął głową.
— Tak, nic dziwnego.
Rodriguez złożył suchy, zwięzły poranny raport. Fuchida pochwalił astronautę za oczyszczenie swojego skafandra z zepsutego powietrza i naprawienie styku elektrycznego, który nawalił w jego plecaku.