Jamie wziął głęboki oddech i poczuł, jak ogarnia go fala ciepła. Usłyszał cichy śmiech dziadka. „Nigdy nie trać cierpliwości przy kliencie, Jamie” — mawiał dziadek dawno, dawno temu, kiedy mały Jamie rozzłościł się na bezczelnego, rozgadanego turystę, który krzyczał na Ala w jego sklepie. „Niech sobie pokrzyczą i pozłoszczą się, to bez znaczenia. A kiedy już się uspokoją, tak się wstydzą własnego zachowania, że kupują dwa razy więcej, żeby pokazać, jak im przykro.”
Do licha! mruknął do siebie Jamie, idąc z powrotem do śluzy. Pognębienie Trumballa byłoby bardzo przyjemne. Ach, wysłać mu miażdżącą odpowiedź, powiedzieć, żeby dbał o własne interesy. Tak łatwo odegrać się na starym człowieku, który jest sto milionów kilometrów stąd.
Aleja nie mogę się na niego złościć, zrozumiał Jamie, Wiem, co przeszedł. Rozumiem go, a nie można się wściekać na kogoś, kogo się rozumie.
Wchodząc do śluzy i zamykając klapę, przypomniał sobie: to, że go rozumiesz, nie znaczy, że nie może ci zrobić krzywdy. Grzechotnika też rozumiesz, ale nie możesz dopuścić, żeby cię ugryzł. Jeśli tylko możesz tego uniknąć.
— I to by było na tyle — rzekł Craig. Nacisnął na hamulec i delikatnie zatrzymał łazik.
— Nie ma jeszcze szóstej, Wiley — zaprotestował Dex. — Możemy jeszcze pojechać godzinę albo dwie.
Craig wstał z fotela kierowcy.
— Mam pomysł.
Niebo nad nimi było ponuro szare i z każdą minutą ciemniało coraz bardziej. Dex słyszał szum wiatru, cichy szum jak jęk uwięzionego daleko ducha.
— Ja pojadę — zaproponował.
— Nie — odparł Craig, ruszając w stronę prycz. — Trzeba wiedzieć, kiedy się zatrzymać na popas. Teraz staniemy i przygotujemy się do burzy.
— Ale jeszcze się nie zaczęło — upierał się Dex, obracając się na fotelu, by obserwować starszego kolegę. — Możemy jeszcze trochę pojechać.
Craig ukląkł i otworzył schowek pod dolną pryczą.
— Największe niebezpieczeństwo związane z burzą polega na tym, że piasek może uszkodzić panele słoneczne, prawda?
— Prawda — odparł Dex, zastanawiając się, do czego zmierza partner.
Craig wyciągnął prześcieradła ze schowka.
— Więc musimy zasłonić panele słoneczne.
— Prześcieradłami?
— Wszystkim co mamy — odparł Craig. — Kombinezony, plastykowa folia, wszystko.
— Ale jak już będą owinięte, przestaną dawać prąd. Musimy przejść na akumulatory.
Craig opróżniał właśnie szufladę pod drugą pryczą.
— Popatrz sobie na instrumenty, chłopczyku. Zaraz zrobi się ciemno. Panele słoneczne zeszły już poniżej trzydziestu procent nominalnej wydajności, tak?
Dex spojrzał na instrumenty. Panele słoneczne dawały jakieś dwadzieścia pięć procent nominalnej wartości.
— Zgadza się — odparł niechętnie.
— Więc nie siedź tu — zawołał Craig, prawie jowialnie. — Wstawaj i szukaj taśmy przezroczystej, a potem do roboty.
To jest robota głupiego, pomyślał Dex. Nie będziemy w stanie zakryć paneli, nim uderzy burza. Wiatr ma wiać z prędkością ponad dwustu węzłów, na litość boską. Zedrze wszystko z paneli, czym byśmy ich nie owinęji.
Wstał jednak z fotela, ruszył za Craigiem i zaczął przeszukiwać schowki z zapasami, ciesząc się, że może coś zrobić, zamiast siedzieć, czekać i patrzyć, jak burza zbliża się, by w nich uderzyć.
Soi 58: Noc
Wiley Craig oświetlił światłem latarki cały łazik, od przodu do tyłu.
— No, piękny nie jest — rzekł — ale powinien wytrzymać. Stojąc obok niego Dex pomyślał, że górna część łazika wygląda jak prezent świąteczny zapakowany przez nieporadne dzieci. Prześcieradła, plastykowa folia, płótno żeglarskie, nawet parę zapasowych kombinezonów — pociętych, by pokryły większą powierzchnię — rozpostarto na panelach słonecznych i solidnie obwiązano taśmą.
— Sądzisz, że wytrzymają, jak zacznie wiać? Craig milczał przez chwilę, po czym rzekł:
— Powinny. Wiatr pewnie ma już z siedemdziesiąt węzłów, a one nawet nie łopoczą.
Dcx słyszał szum wiatru wewnątrz hełmu; wiatr nasilał się, powoli, lecz stale. Wydawało mu się także, że słyszy drobne ziarenka uderzające o zewnętrzną skorupę skafandra, jakby drobne ziarna piasku sypiące się na niego. Prawie czul, jak drapie go pył.
Było już całkiem ciemno. Dex czuł się zmęczony, fizycznie wyczerpany, choć w środku cały się trząsł.
— Mogliśmy jechać jeszcze przez godzinę — powiedział Craigowi.
— Może.
— No co ty, Wiley, jeździłem wśród burzy śnieżnej w Nowej Anglii. — Mimo butnych słów, głos Dexa zdradzał strach, nawet przed nim samym.
— Nie jesteśmy w Massachusetts Turnpike, chłopie.
— To co robimy? Siedzimy i obgryzamy paznokcie?
— Nie. Zbierzemy tyle danych, ile się da, a potem zjemy kolację. I wreszcie wyśpimy się za wszystkie czasy.
Dex patrzył na odzianą w skafander postać Craiga i doszedł do wniosku, że partner nie jest ani trochę zmartwiony. Te przeklę te ogniwa przeciekają, panele słoneczne wyłączyliśmy i teraz będziemy musieli ciągnąć na akumulatorach nie wiadomo jak długo, a on jest spokojny i opanowany jak facet przeczekujący zawieję w narciarskim hotelu z pięcioma gwiazdkami.
— Dobra, szefie — rzekł Dex, próbując nadać swojemu głosowi nonszalanckie brzmienie. — Co teraz?
— Idziesz do środka, sprawdzasz ogniwa paliwowe, upewniasz się, że łączność działa, wywołujesz bazę i mówisz, że jesteśmy gotowi na noc.
Dex skinął głową. Satelity komunikacyjne na orbicie wyłapią naszą pozycję. Jak nam się coś stanie, przynajmniej będą wiedzieli, gdzie szukać ciał.
Craig pogwizdywał bezgłośnie, gdy szedł do śluzy, by wyjąć stamtąd kolejną stacją geometeorologicznąi zainstalować ją koło łazika. Dex wszedł do łazika i zaczął ściągać skafander. Wiedział, że powinien zostać w skafandrze na wypadek, gdyby coś stało się Craigowi. Był jednak zbyt zmęczony, wyczerpany i wystraszony, żeby o tym myśleć.
Oczy zapiekły go krótko gdy pracowicie odkurzał pył ze skafandra. Ozon z nadtlenków, przypomniał sobie. Moglibyśmy zapewnić sobie dostawy tlenu, wrzucając tu parę garści czerwonego pyłu.
Zdjął skafander i poszedł do kokpitu i zapatrzył się na ciemniejący krajobraz czując, że cały się trzęsie. Boję się, powiedział sobie. Jak dzieciak bojący się ciemności. Przerażony. Wiley jest zupełnie spokojny, a ja się rozpadam. Szlag!
Nie mając nic lepszego do roboty, sprawdził otrzymane wiadomości. Zwykłe śmieci z bazy, mnóstwo danych satelitarnych o nadchodzącej burzy. I osobista wiadomość.
Tylko jedna osoba w Układzie Słonecznym mogła wysłać mi taką wiadomość, pomyślał Dex. Z mieszaniną złości i ulgi wcisnął odpowiednie klawisze i zobaczył błyszczącą czaszkę ojca na ekranie łazika.
Właśnie tego mi było trzeba, pomyślał. Coś rozbawiającego i przynoszącego ulgę, prezent od tatusia.
— Dobrze — rzekł Jamie do całej piątki — jesteśmy tak przygotowani do burzy, że bardziej się nie da.
— Opos i Dex też — rzekła Dezhurova.
— On chce, żeby nazywać go Wiley — przypomniał Jamie. Dezhurova demonstracyjnie westchnęła.
— Ach, to męskie ego. Może ja też powinnam zmienić imię. Siedzieli wokół kuchennego stołu nad tackami z kolacją. Nikt nie miał apetytu, mimo spędzenia całego dnia na ciężkiej pracy — przygotowaniach do burzy.
— A jakie imię wybrałabyś, gdybyś mogła, Stacy? — spytała lekkim tonem Vijay.