Выбрать главу

— To z biura. Masz tam natychmiast pojechać. Mówią, że najwyższy priorytet.

Connors wygrzebał się z leżaka, o mało się nie przewracając.

— Co się, u licha, tym razem stało?

Cmoknął żonę w policzek i wybiegł z werandy, popędził do garażu za rogiem domku z dachem z dachówek, wskoczył na swój elektryczny motorower i zaczął pedałować z furią wąską dróżką, która prowadziła do głównej drogi na wyspie.

Za niecałe dziesięć minut patrzył na film Jamicgo nakręcony w niszy na klifie.

— Och, mój Boże — jęknął były astronauta Pete Connors, opadając na krzesło przed ekranem. — Jakie to wielkie.

Ludzie tłoczyli się wokół niego w obijanym drewnem pomieszczeniu centrum kontroli lotów, gapiąc się, niektórzy z uśmiechem, niektórzy z otwartymi ze zdumienia ustami.

— Prześlijcie to natychmiast do centrali MKU — rzekł Connors.

— W Nowym Jorku jest sobota wieczór — przypomniał jeden z asystentów. Nikogo tam nie ma.

— Może powinniśmy to podesłać bezpośrednio do mediów — ktoś zasugerował.

— Nie! — warknął Connors. — MKU musi złożyć oświadczenie, nie my. Łapcie przez telefon przewodniczącego rady, bez wzglądu na to, gdzie jest. I Li Chengdu w Princeton.

— A pan Trumball?

Connors wziął głęboki oddech.

— Tak, pan Trumball też. Nieźle by się wkurzył, gdybyśmy nie powiedzieli mu najpierw.

Walter Laurence sączył swoje martini, przyglądając się ubieraniu choinki; czynności tej nie znosił jako dziecko, ale teraz sam był dziadkiem i z przyjemnością patrzył, jak jego dorosłe dzieci zmagają się ze swoimi bachorami próbującymi poniszczyć ozdoby i zrobić wokół nieopisany bałagan.

Siedział w swoim ulubionym fotelu przy kominku, żałując, że nie ma śniegu. Białego Bożego Narodzenia nie było od wieków, a Central Park wtedy wyglądał tak ślicznie. Teraz był szary i nagi, a z okna na dwudziestym piętrze wyglądał ponuro.

Kamerdyner przyniósł telefon i postawił go delikatnie na stoliku obok fotela.

— Tarawa, sir. — Dalej wymawiał to błędnie z akcentem na drugiej sylabie, co Laurence zauważył z rozdrażnieniem.

Zastanawiając się, jaka to katastrofa zmusiła ludzi z Tarawy do dzwonienia w sobotę przed świętami. Laurence dotknął klawiatury.

Na ekranie pojawiła się ciemna twarz Pete’a Connorsa, uśmiechnięta od ucha do ucha.

— Bardzo przepraszam, że zakłócam panu spokój, ale sądzę, że chciałby pan to zobaczyć.

Minęło parę sekund, nim Laurence uświadomił sobie, na co patrzy. Kiedy już zrozumiał, że to wioska zbudowana przez Marsjan, podskoczył na równe nogi i wydał z siebie taki okrzyk wojenny, że rodzina prawie przewróciła choinkę.

Doktor Li Chengdu patrzył, jak sąsiedzi przygotowują się do świąt, chłodnym, obojętnym okiem obcego obserwatora. Wkładał dużo wysiłku w wieszanie kolorowych lampek na domach, ustawianie wymyślnych dekoracji na trawnikach i zaciąganie kredytów za zakup kosztownych prezentów i wydawanie przyjęć.

Od czasu do czasu mówili o religijnym wymiarze świąt, ale na tyle, na ile Li mógł ocenić, święta służyły do zwiększenia popytu w handlu detalicznym. Bez znaczenia. Całe to zamieszanie i radosna atmosfera sprawiały mu przyjemność, nawet jeśli kryły się pod tym wysiłki, by zrobić wszystko dobrze i być zadowolonym bez wzglądu na istniejące w rodzinie napięcia.

Dzwoniący z Tarawy Connors, były astronauta, był bardziej podekscytowany niż dzieci z sąsiedztwa.

— Jamiemu się udało! — wykrzyknął. — To jest naprawdę wioska! Zbudowana przez Marsjan!

Li opadł na swój ulubiony fotel, a właściwie szezlong, który był jego jedynym luksusem podczas pierwszej wyprawy i gapił się z otwartymi ustami na wyświetlacz telefonu, na którym widać było marsjański budynek.

Serce waliło mu mocno pod żebrami. Na Marsie żyły kiedyś inteligentne istoty. Nie jesteśmy sami w kosmosie! Gdzieś indziej istnieje nie tylko życie, ale życie rozumne!

Przeniósł wzrok na okno salonu i mrugające światełka domu i ogrodu sąsiadów po drugiej stronie podmiejskiej uliczki.

Co poczują, kiedy się dowiedzą? Strach? Ekscytację? Chąć spotkania tych istot? Czy strach przed spotkaniem z kimś potężniejszym?

Darryl C. Trumball był w domu w sobotni wieczór, zmagając się z podjęciem decyzji, czy iść do klubu na kolację, czy też powiedzieć żonie, by szybko przyrządziła coś dla nich obojga.

Telefon od Connorsa zakończył wszelkie rozważania o obiedzie. Trumball zapatrzył się na wieści z Marsa, po czym natychmiast warknął:

— Rozłącz się! Muszą natychmiast zadzwonić do kilkudziesięciu osób!

— Ale media… — wtrącił Connors.

— Do licha z mediami! Niech się tym zajmie Laurence i jego sługusy. Dzwonią do inwestorów, chłopie. Będą błagać, żeby mogli sfinansować następną ekspedycję!

— Czy to jest jakiś żart? — spytała szefowa wiadomości.

— Droga pani — rzekł Walter Laurence. — Jestem dyrektorem wykonawczym Międzynarodowego Konsorcjum Uniwersytetów. Moi ludzie dzwonią do wszystkich większych sieci i gazet. Zde cydowałem się zadzwonić osobiście, ponieważ państwa dyrektor jest moim przyjacielem.

Dlaczego więc nie zadzwonił do niego, zastanawiała się kobieta. Była chuda, o ostrych rysach, miała trzydzieści siedem lat i dość się napatrzyła na różne bujdy i dowcipy. Inteligentni Marsjanie, niech cię licho.

— Proszę posłuchać. Pokazał mi pan coś, co wygląda na mur z suszonych w słońcu cegieł. Twierdzi pan, że to z Marsa?

Przekonanie jej zajęło Laurence’owi kolejne piętnaście minut i poważnie naraziło na szwank jego cierpliwość. Uwierzyła mu dopiero wtedy, gdy monitory zaczęły pokazywać serwisy innych sieci — wszystkie nadały relację o budowli z Marsa. Przerwano nawet sobotni mecz futbolu.

Dopiero to ją przekonało.

Prezydent Stanów Zjednoczonych był mocno zaskoczony, gdy jego doradca naukowy zadzwoniła do niego z informacją, że badacze z Marsa znaleźli inteligentnych Marsjan.

— Zawiadomiła pani departament obrony? — spytał natychmiast.

Potrząsnęła głową. Nie kontaktowała się z prezydentem od tygodni i zdziwił jąjego widok: bez makijażu wyglądał o wiele starzej.

Jej biuro wypełniał tłum ludzi: roześmianych, rozbawionych młodych mężczyzn i kobiet. Strzelały korki od szampana. W tłumie krążyły marsjańskie dowcipy: Ilu Marsjan potrzeba, by wymienić żarówkę? Dlaczego Marsjanki boli głowa?

— Panie prezydencie, Marsjan już nie ma. Ich wioska jest pusta. Nie stanowią dla nas żadnego zagrożenia.

Prezydent zamrugał zmęczonymi oczami.

— Tak, ta wioska jest pusta, ale może są inne?

Doradca naukowy skinęła głową z namysłem. Słuszna uwaga. Jeśli Waterman i jego ludzie znaleźli jedną wioskę, muszą być gdzieś inne.

Rodzina Ziemanów siedziała przykucnięta na sofie w ich salonie domu w Kansas, gapiąc się na ekran ścienny. Po raz dwunasty pokazywano film z marsjańskim budynkiem.

— Ile razy jeszcze będą nam pokazywać ten sam film? — narzekała pięciolatka.

— To jest na Marsie, głupia — warknął jej starszy brat.

— Bądźcie cicho — uspokajała ich pani Zieman.

Ekran znów pokazywał długie wolne ujęcie ze zbliżeniem, a głos spikera zaintonował:

— … zbudowane przez inteligentne istoty żyjące na planecie Mars, która jest naszym najbliższym sąsiadem. Na Marsie jest teraz noc, ale jutro rano naukowcy James F. Waterman i C. Dexter Trumball wrócą do marsjańskiej wioski, by zacząć eksplorację naukową pierwszego odkrycia inteligentnego życia poza naszą planetą.