— Chcą rozprzestrzenić własny gatunek. Zapładniają ziemskie kobiety i zmuszająje do rodzenia marsjańskich dzieci.
— Ach, tak — rzekła dziennikarka.
W Barcelonie niemieckojęzyczny szwajcarski samozwańczy ekspert w dziedzinie kosmosu ukazał zniechęconą twarz dziennikarzowi, znużonemu życiem Katalończykowi z nadwagą, który uważał się za przenikliwego reportera. Ponieważ dziennikarz nie mówił po niemiecku, a gość nie mówił po hiszpańsku, wywiad prowadzono po angielsku. Na ekranie pojawiały się oczywiście napisy z tłumaczeniem.
— Więc sądzi pan, że marsjańska wioska…
— To fałszerstwo — rzekł obojętnym tonem ekspert.
— Chce pan powiedzieć, że to wszystko jest oszustwem?
— Tak, oszustwem spreparowanym przez NASA.
— Po co mieliby robić coś takiego?
— Oczywiście po to, żeby zdobyć poparcie dla badań kosmosu. Dziennikarz zawahał się na ułamek sekundy, po czym zapytał:
— Miałem wrażenie, że ta wyprawa na Marsa jest finansowana z prywatnych źródeł, nie przez NASA.
Ekspert zareagował krótkim parsknięciem.
— Właśnie to próbują nam wmówić, tymczasem za wszystkim ukrywa się rząd Stanów Zjednoczonych.
— Ale jak można zrobić fałszywy budynek na Marsie? Chce pan powiedzieć, że badacze sami to zbudowali? W końcu jest ich tam tylko ośmiu.
— A czemu pan sądzi, że to jest na Marsie? Zbudowali to gdzieś w Arizonie albo w Teksasie.
— Naprawdę?
— Oczywiście.
— Chciałbym podkreślić — powiedział profesor do gospodarza Tonight Show — że nie mamy pojęcia, jak wyglądali Marsjanie.
Za nim wisiały jaskrawe malunki przedstawiające rozmaitych ufokców.
— W ogóle? — spytał gospodarz, uśmiechając się promiennie.
— W ogóle. Mogli mieć tuzin nóg albo żadnej. Po prostu nie wierny.
— I pewnie nie wyglądali jak ten osobnik — Gospodarz wskazał na eteryczną postać o sarnich oczach.
— Raczej nie — odparł profesor. — I również nie tak, jak ten. Wskazał kciukiem na oślizłe stworzenie z mackami rodem z Wojny kwiatów!
Gospodarz westchnął.
— Najprawdopodobniej wyglądają jak moja teściowa.
Wigilia
Jamie i Dex pracowali ciężko przez cały dzień, ustawiając cztery przewiezione ze sobą aparaty, fotografując wszystko, co znalazło się w zasięgu wzroku i przemieszczając je na nowe miejsce, raz za.
— Czuję się jak pomocnik asystenta kamerzysty na planie filmowym — poskarżył się Dex.
— Ja też, chłopie — odparł Jamie.
Po spędzeniu całego poranka na robieniu zdjęć, Jamie uruchomił sprzęt VR i odbył powolny spacer po całym budynku, piętro po piętrze, aż dotarł na dach. Dex szedł z nim i stawał przy ścianach i na środku różnych pomieszczeń, aby widzowie mieli jakieś pojecie o skali każdej komnaty.
Wreszcie, gdy słońce już chowało się za południowo-zachodni horyzont, Jamie wyłączył sprzęt VR i ruszyli na parter.
Zakładamy, że była to budowla mieszkalna — rzekł Jamie do myśląc głośno. — Choć może tak nie było. Może to jakiś magazyn, na przykład zboża.
— Albo ośrodek religijny — dodał Dex.
— Nie ma śladu żadnych mebli czy sprzętów — mówił dalej Jamie. — Zwykle znajduje się takie rzeczy w miejscach, gdzie ludzie mieszkają i pracują.
— Może to była forteca — zasugerował nagle Dex. — Wiesz, coś jak zamek. Może przychodzili tu z dołu i chowali się przed wrogami.
Jamie już przemyślał tę możliwość.
— To i tak powinny być jakieś ślady życia, jakieś meble, ceramika.
— Taa — zgodził się Dex, gdy doszli do prostokątnego otworu w dachu. — Jakaś złamana włócznia. Albo parę.
— Groty strzał i włóczni.
— Może to świątynia — wrócił do poprzedniej koncepcji Dex.
— Może — odparł Jamie i klęknął przy otworze, by opuścić się na niższe piętro.
— Ale nie ma nic, co wyglądałoby na ołtarz.
Wisząc na rękach Jamie opuszczał się, aż dotknął stopami podłogi. Dex zrobił to samo i ruszyli do następnego otworu, który prowadził na parter.
— Ani okruszka — narzekał Dex.
— Może są gdzieś w tym pyle — rzekł Jamie. — Kiedy zaczniemy zmiatać pył, może wtedy coś znajdziemy.
Dex milczał do chwili, aż zeszli na parter. Szli powoli, zmęczonym krokiem, do niskich drzwi prowadzących na zewnątrz. Dopiero wtedy się odezwał:
— Problem polega na tym, że myślimy o tym w ludzkich kategoriach. A to nie byli ludzie. To Marsjanie.
— Obcy.
— Właśnie.
— Może nie mieli ołtarzy ani świątyń — rzekł Jamie. — Może nie potrzebowali fortec i nie musieli robić strzał ani włóczni.
— Może — zgodził się Dex.
Jamie myślał o tym, pomagając Dexowi włożyć uprząż.
— Może nawet nie wiemy, czego powinniśmy szukać — zastanawiał się.
Dex odepchnął się od skraju jaskini i wisiał w uprzęży, powoli się obracając.
— Może nie da się tu nic znaleźć.
— Trudno w to uwierzyć.
— Chyba że…
Jamie patrzył, jak Dex powoli znika mu z oczu.
— Chyba że co?
— Chyba że to miejsce jest aż tak stare, że rozpadło się wszystko poza kamieniem.
Jamie stał samotnie na brzegu skalnej rozpadliny i rozmyślał o tym aż do chwili, gdy Dex przysłał mu uprząż z powrotem.
— Prezent świąteczny już do was jedzie — rzekł Rodriguez z krzywym uśmieszkiem na ogorzałej twarzy o kwadratowej szczęce.
Jamie był w kokpicie, łącząc się z bazą, zaś Dex pilnował włożonych do mikrofalówki obiadów.
— Prezent świąteczny? O czym ty mówisz?
— Jest Wigilia, więc święty Mikołaj przywiezie wam prezent. — Oczy astronauty błyszczały.
— Że jak?
— Poczekajcie — rzekł Rodriguez.
Znikł z ekran i pojawiła się Stacy Dezhurova. Obraz był niewyraźny, trochę rozmyty. Jamiemu wydawało się, że Stacy prowadzi jeden z łazików.
— Ho, ho, ho — rzekła Dezhurova najniższym głosem, jaki mogła z siebie wydobyć. — Jestem waszym oficjalnym świętym Mikołajem!
Jamie musiał się uśmiechnąć.
— Gdzie masz brodę?
— Dajmy spokój drobiazgom. W całym tym planowaniu waszej wyprawy zapomnieliście, że jutro Boże Narodzenie, prawda?
— Chyba tak — przyznał Jamie.
— Nasz plan zakłada, że jutro nie pracujemy. Święto.
— A DiNardo i jego komisja o tym wie? — spytał ze złośliwym uśmiechem.
— DiNardo sam się tego domagał — rzekła Dezhurova. — Nie zapominaj, że on jest katolickim księdzem.
— Zgadza, się.
— Więc przywieziemy wam prezent — Stacy pozwoliła sobie na uśmieszek.
— Wy?
— Fuchida i Hali jadą ze mną tym samym łazikiem. Jedziemy do was.
— Będziemy mieli towarzystwo! — Dex wpadł do kokpitu i opadł na fotel.
— Tak jest.
Dezhurova podniosła głos, by słuchali uważnie.
— Zaraz. Jest coś jeszcze. Wieziemy wam świąteczny obiad.
— Sojowy indyk i podrabiany sos żurawinowy — natrząsał się Dex.
— Nie, nie, nie! — krzyknęła Dezhurova. — Prawdziwy indyk i prawdziwy sos z żurawin! Specjalne obiady zapakowane na Ziemi przez kontrolę lotów przed odlotem.
— Któż to u licha zrobił? — zastanawiał się Dex.
— To była niespodzianka dla nas wszystkich. Informacja była w dzisiejszych wiadomościach z Tarawy. Zobaczyłam ją dziś rano, jak odebrałam pocztę.