— A klucza nie ma — rzekł Dex, pojmując, na czym polega problem. — Wszystko po marsjańsku.
— Nie ma związku z żadnym językiem na Ziemi — stwierdził Fuchida.
— Może rysunki będą pomocne — podsunęła Hali.
— Może.
— O to bym się nie zakładał. Dex zaśmiał się.
— Jedno jest pewne. — Co?
— Wynajdą sześć milionów różnych wyjaśnień dla każdego symbolu na ścianie.
— I nawet dwa nie będą identyczne — Fuchida zachichotał.
— Ale napiszą o tym całe tony papierów — dodała Hali i też zaczęła się śmiać.
Jamie stał w milczeniu, a cała trójka rechotała na pograniczu histerii. Napięcie z nich uchodzi, uświadomił sobie. Muszą się śmiać, płakać albo krzyczeć. Nie ich wina. To największe odkrycie wszech czasów. Ale co ono oznacza?
Co to, u licha, oznacza?
Patrzył na symbole. Na początku takie staranne i równe. Profesjonalna robota. Mogą z tego być dumni. Za to na dole — bazgrały.
Co się tutaj stało? Co się przydarzyło tym istotom?
Poczuł, że jest mu zimno i jest słaby, jakby nogi nic chciały go nosić. Ścieżka się urywa, dziadku. Zostawili nam wiadomość, a my nie możemy jej odczytać.
— Jamie? Wszystko w porządku?
To głos Dexa. Jamie poruszył się, spojrzał na trzy istoty ludzkie w maskujących wszelkie indywidualne cechy kombinezonach.
— Tak, wszystko gra.
— Mówiłem, że musimy zawiadomić DiNardo i komisję — rzekł Dex.
Jamie skinął głową wewnątrz hełmu.
— I cały świat.
Odzyskali już formę po pierwszej rekcji. Teraz zabrali się do roboty. Fuchida pstrykał zdjęcia.
— Trzeba przynieść sprzęt wideo i nakręcić to.
— I sprzęt VR — dodał Dex. — Każdy turysta na Ziemi będzie chciał to zobaczyć!
Jamie odwrócił się i zaczął się oddalać. Przez jeden szalony moment pomyślał, że lepiej byłoby wysadzić całą budowlę w powietrze, pogrzebać ją pod tonami skały tak, by już nikt nigdy jej nie znalazł, żeby spoczywała w pokoju i nikt nie postawił tam stopy.
Zapis w dzienniku
Obwiniają mnie o wszystko. Jestem kozłem ofiarnym. Jeśli coś pójdzie nie tak, to zawsze moja wina. Pewnie, są za sprytni, żeby Przyjść i mi o tym powiedzieć, ale można się domyślić: obmawiają mnie za plecami, patrzą na mnie dziwnie, kiedy myślą, że ich nie widzę. Tak się podniecają tą budowlą na klifie i napisami. Nigdy nie będą chcieli stąd odlecieć. Aleja ich przechytrzę. Załatwię ich, że będą MUSIELI odlecieć, czy będą tego chcieli, czy nie.
Boston
— Napisy? Rzeczywiście znaleźli napisy? — dopytywał się Darryl C. Trumball.
Siedział w swojej limuzynie przedzierającej się przez zakorkowaną Storrow Drive. Zacinał chłodny, zimowy deszcz, niesiony porywistym, północnowschodnim wiatrem. Charles River występowała z brzegów, zagrażając ruchowi ulicznemu.
Jego osobisty asystent, sympatyczny młody człowiek z MBA z Harvardu, wyglądał na podekscytowanego. Jego obraz na ekranie umieszczonym między dwoma siedzeniami limuzyny, odwróconymi tyłem do kierunku jazdy, był malutki i ziarnisty, ale człowiek robił wrażenie, jakby miał zaraz zacząć tańczyć z radości.
— Pismo! Tak, proszę pana! Marsjańskie pismo. To fantastyczne! Życiowe odkrycie, największe znalezisko naszych czasów, naprawdę!
Entuzjazm Trumballa był bardziej kontrolowany. Ceny akcji największych biur podróży stale rosły; ceny akcji firm astronautycznych jeszcze lepiej. Każda konferencja prasowa z wieściami z Marsa pchała je parę punktów do góry.
— Proszę pana — rzekł asystent — sądzę, że powinniśmy zacząć bardziej aktywne działania w tej sprawie.
— To znaczy? — mruknął Trumball, rozsiadając się wygodnie na pluszowym siedzeniu limuzyny. Jego wzrok powędrował w kierunku barku, ale obiecał sobie, że zacznie pić dopiero w domu.
— W sprawie założenia firmy zabierającej turystów na Marsa! — odparł skwapliwie asystent. — Popyt rośnie, a dzięki odkryciu marsjańskiego pisma ludzie będą chcieli zobaczyć to na własne oczy! Jak Kaplicę Sykstyńską albo te malowidła skalne w Hiszpanii!
— Chcesz powiedzieć, że już teraz istnieje zmierzalny popyt?
— Może być, proszę pana, jeśli tylko wykreśli się początkowe wartości i wyznaczy trend.
— I co sugerujesz? — spytał kwaśno Trumball. Deszcz lał tak bardzo, że ledwo było widać sylwetki budynków wzdłuż Drive. Dobry, rozgrzewający kieliszek burbona dobrze by mu zrobił, ale wiedział, że jeśli jego żona wyczuje alkohol, zacznie się kolejne łzawe kazanie o jego ciśnieniu.
Uśmiech Jaki otrzymał w odpowiedzi, świadczył o tym, że młody człowiek myślał o tym od dawna. Nie był jednak na tyle sprytny, by wystąpić na czas z odpowiednim planem. Inteligentny, ależ tak. Ale nie wystarczająco szybki.
— Sugerują — rzekł asystent — żebyśmy znaleźli jakąś liczącą się osobę publiczną, która wykazywałaby chęć polecenia na Marsa z następną ekspedycją. I powinniśmy wysłać tę ekspedycję możliwie najszybciej. Musimy odcinać kupony z rozgłosu i społecznego entuzjazmu, kując żelazo póki gorące.
Trumball milczał, czekając na ciąg dalszy.
— Znana postać, proszą pana. Może gwiazda filmowa albo znany polityk. Może któryś z byłych prezydentów!
— Nie — odparł Trumball. — Nie polityk.
Uśmiechnął się do pełnej zapału twarzy asystenta. Wiedział, co młody człowiek zrobi. A on przypisze sobie wszystkie zasługi.
Nie ujawniając swojego właśnie obmyślonego planu, wyłączył wideofon i sięgnął po burbona. Niech sobie gada, pomyślał. Niech marudzi i użala się, aż ochrypnie.
Zaśmiał się tak głośno, że usłyszał go nawet szofer przez oddzielającą ich kuloodporną szybę.
Soi 144: Noc
Jamie szedł nagi przez wioskę na dnie Wielkiego Kanionu, słońce grzało jego brązowe ramiona. Wieśniacy nie zwracali na niego uwagi; zajmowali się swoimi sprawami, jakby go tam nic było.
To tylko cienie. Jamie pomyślał, że są przezroczyści, jak duchy czy hologramy. Próbował z nimi rozmawiać, ale słowa nie przechodziły mu przez usta. Próbował ich dotknąć, ale pozostawali poza zasięgiem jego wyciągniętych dłoni.
— Dziadku — zdołał wreszcie zapytać — dlaczego oni nie chcą ze mną rozmawiać?
I uświadomił sobie, że jest dzieckiem, dreptającym obok dziadka. Al miał na sobie swój najlepszy garnitur, z marynarką o westernowym kroju, jasnoniebieski. Ciemne włosy związał w długi, pojedynczy warkocz, sięgający mu połowy pleców.
— Oni nie mogą z tobą rozmawiać, Jamie — rzekł Al. — Nie żyją.
— Aleja ich widzę.
Al zaśmiał się z rozbawieniem.
— Pewnie. Mnie też widzisz, a przecież żyję.
Jamie uświadomił sobie, że dziadek ma rację. Kiedy jednak spojrzał ponownie, wieśniacy zmienili się. Nie byli już mężczyznami i kobietami jak Lud. Były to inne istoty. Wyglądali prawie jak psy, tylko mieli sześć nóg zamiast czterech. Nie, przyjrzał się Jamie, nie sześć. Cztery nogi i parę ramion kończących się czymś w rodzaju rąk.
Mieli wielkie, smutne oczy, przyglądając im się, stwierdził Jamie. Poruszali się wolno, jakby byli bardzo słabi.
— Przebyli długą drogę, żeby cię zobaczyć — wyjaśnił Al. — Miliony lat.
Sześcioletni Jamie chciał ich pogłaskać, ale ręka przechodziła mu na wylot przez ich błyszczące, eteryczne postaci.
— Jesteś wszystkim, co im zostało, Jamie — rzekł Al, szeptem zanikającym jak bryza. — Jesteś wszystkim, co im zostało.
I nagle Jamie był znowu w skafandrze, na jałowym, pustym dnie kanionu, a lekka bryza szeptała mu coś do ucha. Wioska znikła i daleko, na czele klifu, zobaczył ciemną niszę w skale, gdzie Marsjanie zbudowali swoją świątynię i udali się, by umrzeć.
— Nie pozwól im umrzeć po raz drugi — głos dziadka dochodził przez słuchawki. — Nie pozwól ich duszom umrzeć na zawsze.
Jamie budził się powoli, walcząc o odzyskanie świadomości jak pływak wyskakujący z wysiłkiem na powierzchnię po zbyt długim pobycie pod wodą.
Wreszcie otworzył oczy i z niepokojem, prawie ze strachem, pomyślał: to nic jest łazik!
I wtedy wszystko sobie przypomniał. Dezhurova i Rodriguez przylecieli zapasowym ładownikiem do ich stanowiska na brzegu kanionu. Spali w jego module mieszkalnym, jak podczas lotu z Ziemi. Był to kompromis, na który wszyscy się zgodzili: naukowcy mogli mieszkać w ładowniku o wiele wygodniej niż w łaziku, podczas gdy inni zostali w kopule. Para astronautów mogła przerzucać do kanionu w miarę potrzeby żywność i zapasy.
Do chwili przybycia zapasowej kopuły. Rada MKU błyskawicznie się zgodziła, żeby ją wysłać i Rosjanie właśnie ładowali ją do rakiety na swoim kosmodromie w Kazachstanie. Miała przybyć w okolice kanionu 325 solą — jeśli wystartuje zgodne z planem.
Zabawne, pomyślał Jamie, zwlekając się z pryczy. Podczas lotu uważałem, że ta puszka jest za mała, za ciasna. Jak więzienna cela. A teraz, po całych tygodniach w łaziku czuję się, jakby spał w apartamencie hotelu Waldorf.
Jamie spostrzegł, że jest wcześnie. W module było cicho, jeśli nie liczyć nieuniknionego szumu sprzętu elektrycznego. Nikt jeszcze nie wstał. Jamie pozwolił sobie na luksus trzech minut prysznica, aż gorąca woda automatycznie stalą się lodowato zimna. Ogolił się szybko, przypominając sobie czasy studenckie, kiedy próbował zapuszczać brodę. Była cienka, prosta i ciemna; wyglądał bardziej na złowieszczego mandaryna z jakiegoś szpiegowskiego filmu niż na przystojniaka z kampusu.
Wspiąwszy się po drabince do mesy, Jamie był zaskoczony, widząc Dexa siedzącego przy stole o pajęczych nogach z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w dłoniach.
— Wcześnie wstałeś — rzekł Jamie, podchodząc do lodówki.
— Nie mogłem spać — odparł Dex.
Jamie przyjrzał mu się uważnie. Bezczelny uśmieszek Dexa znikł. Miał zmęczone oczy.
— Co się stało?
— Zgadnij, kto przylatuje z następną ekspedycją.
— DiNardo?
— Żeby tam. — Kto?
— Mój staruszek.
— Twój ojciec? — Jamie wypowiedział te słowa głosem prawie o oktawę wyższym niż normalnie.
Dex pokiwał ponuro głową.
— On tu przylatuje? Na Marsa? — Jamie zasunął drzwi zamrażarki i przyciągnął sobie krzesło obok Dexa.
— Jest zapracowany jak mróweczka. Szykuje się trzecia wyprawa, która wyląduje tu dwa tygodnie przed naszym odlotem. MKU rekrutuje teraz naukowców. Tatusiowi spece od forsy zamawiają statek i sprzęt. Wszyscy archeologowie i paleontologowie walczą, zęby dostać się na pokład. Na litość boską, niewykluczone, że zrobią licytację.
— Ale on przylatuje.
— Założę się o co chcesz, że tak. Przyleci i odleci. Przejmie osobisty nadzór nad komercyjną działalnością na Marsie.
Jamie poczuł, że serce mu zamarło.
— Działalność komercyjna — mruknął Jamie.
— Może będzie prowadził kiosk z hot-dogami — rzekł Dex bezbarwnie.
— Czy on nie jest za stary? Mam na myśli przepisy bezpieczeństwa i inne takie…
Dex potrząsnął głową.
— Jest zdrowy jak ryba. Skoro trzęsące się babcie latają dookoła Księżyca kliprami rakietowymi… Jeśli możesz latać samolotem, możesz też polecieć na orbitę albo na Księżyc.
— Albo na Marsa.
— Zgadza się — zgodził się ponuro Dex. — Będzie tu przez ponad rok.
Jamie przez długą chwilę przyglądał się w milczeniu młodszemu koledze. Czemu Dex jest taki załamany? — zastanawiał się. Przecież sam lansował turystykę i działania komercyjne, a teraz jego ojciec przylatuje, żeby popchnąć sprawy do przodu i Dex jest równie ponury jak ja.
— Po co przylatuje osobiście? — spytał Jamie. — Nie może wszystkiego załatwić z Ziemi?
Dex zrobił kwaśną minę.
— Chce pokazać, że zwykli ludzie mogą latać na Marsa. Chce otworzyć drzwi dla turystyki. Rozwój komercyjny. Będzie tu budował hotel. Całe centrum turystyczne. Disneyland na Marsie.
— Nie może.
— Ale zbuduje. To jest Pan Macho. Pokaże całemu światu, że on może przylecieć na Marsa i nadać bieg sprawom. Zrobić fortunę na czerwonej planecie. Inwestujecie w Darryl C. Trumball Enterprises.
— Nie wyglądasz na szczególnie zadowolonego.
— A powinienem? On tu przylatuje, żeby przypisać sobie caią sławę, żeby być kimś ważnym, żeby mnie odsunąć, żebym nie był na świeczniku. Jestem tylko małym chłopcem, który odwalił jakieś tam badania naukowe, on zaś jest ważnym pieprzonym miliarderem.
— Jak, na litość, możemy go powstrzymać?
— On nie ma litości.
— Dex, jego trzeba powstrzymać. I to teraz, zanim obejmie tę planetę w posiadanie. Jak można go powstrzymać?
— Strzelić mu w łeb.
— Serio pytam.
Dex walnął pięścią w stół, rozlewając kawę.
— Nie da się go powstrzymać! On trzyma łapę na forsie, do cholery.
— Musi być jakiś sposób — rzekł Jamie z rozpaczą. — Musi. Dex potrząsnął powoli głową.
— Złota zasada, chłopie: to on ma złoto i ustala zasady. Jamie odepchnął krzesło i zerwał się na równe nogi.
— Trzeba go powstrzymać, Dex. Porozmawiam z NiNardo. Li Chengdu. Radą MKU.
— Proszę bardzo. Masz podobne szansę jak naród Siuksów przeciwko armii Stanów Zjednoczonych.
— Custera pokonali — warknął Jamie.
— A potem dali się roznieść w proch.
W otworze pojawiła się głowa Trudy Hali, jej ciemnobrązowe włosy podskakiwały lekko, gdy szła po drabince.
— A myślałam, że to ja jestem rannym ptaszkiem — rzekła zdziwiona.
Jamie zobaczył, że ma na sobie swój poplamiony potem dres. Teraz zacznie znowu biegać, uprzytomnił sobie. Przypomniał sobie tupot jej stóp w zewnętrznym korytarzu modułu. Nie będziemy potrzebowali budzików.
— Nie, Trudy, robaków dla ciebie nie ma — rzekł Dex, uśmiechając się gorzko.
— Trudno. Mam dziś mnóstwo pracy. DiNardo domaga się kolejnego zestawu mikrofotografii napisów na ścianie.
— Kolejnego? A te, które im wysłaliśmy w zeszłym tygodniu? — spytał Dex.
— Chyba nie są dość dobre. — Trudy podeszła do zamrażarki, nieświadoma problemów, jakie dręczyły Jamiego.
Teraz muszę wyjść i skupić się na pracy, przecież po to tutaj przyleciałem, myślał Jamie. Trzeba zapomnieć o Trumballu i skupić się na pracy. To jest ważne. Pracuj… póki możesz.