Sześcioletni Jamie chciał ich pogłaskać, ale ręka przechodziła mu na wylot przez ich błyszczące, eteryczne postaci.
— Jesteś wszystkim, co im zostało, Jamie — rzekł Al, szeptem zanikającym jak bryza. — Jesteś wszystkim, co im zostało.
I nagle Jamie był znowu w skafandrze, na jałowym, pustym dnie kanionu, a lekka bryza szeptała mu coś do ucha. Wioska znikła i daleko, na czele klifu, zobaczył ciemną niszę w skale, gdzie Marsjanie zbudowali swoją świątynię i udali się, by umrzeć.
— Nie pozwól im umrzeć po raz drugi — głos dziadka dochodził przez słuchawki. — Nie pozwól ich duszom umrzeć na zawsze.
Jamie budził się powoli, walcząc o odzyskanie świadomości jak pływak wyskakujący z wysiłkiem na powierzchnię po zbyt długim pobycie pod wodą.
Wreszcie otworzył oczy i z niepokojem, prawie ze strachem, pomyślał: to nic jest łazik!
I wtedy wszystko sobie przypomniał. Dezhurova i Rodriguez przylecieli zapasowym ładownikiem do ich stanowiska na brzegu kanionu. Spali w jego module mieszkalnym, jak podczas lotu z Ziemi. Był to kompromis, na który wszyscy się zgodzili: naukowcy mogli mieszkać w ładowniku o wiele wygodniej niż w łaziku, podczas gdy inni zostali w kopule. Para astronautów mogła przerzucać do kanionu w miarę potrzeby żywność i zapasy.
Do chwili przybycia zapasowej kopuły. Rada MKU błyskawicznie się zgodziła, żeby ją wysłać i Rosjanie właśnie ładowali ją do rakiety na swoim kosmodromie w Kazachstanie. Miała przybyć w okolice kanionu 325 solą — jeśli wystartuje zgodne z planem.
Zabawne, pomyślał Jamie, zwlekając się z pryczy. Podczas lotu uważałem, że ta puszka jest za mała, za ciasna. Jak więzienna cela. A teraz, po całych tygodniach w łaziku czuję się, jakby spał w apartamencie hotelu Waldorf.
Jamie spostrzegł, że jest wcześnie. W module było cicho, jeśli nie liczyć nieuniknionego szumu sprzętu elektrycznego. Nikt jeszcze nie wstał. Jamie pozwolił sobie na luksus trzech minut prysznica, aż gorąca woda automatycznie stalą się lodowato zimna. Ogolił się szybko, przypominając sobie czasy studenckie, kiedy próbował zapuszczać brodę. Była cienka, prosta i ciemna; wyglądał bardziej na złowieszczego mandaryna z jakiegoś szpiegowskiego filmu niż na przystojniaka z kampusu.
Wspiąwszy się po drabince do mesy, Jamie był zaskoczony, widząc Dexa siedzącego przy stole o pajęczych nogach z kubkiem świeżo zaparzonej kawy w dłoniach.
— Wcześnie wstałeś — rzekł Jamie, podchodząc do lodówki.
— Nie mogłem spać — odparł Dex.
Jamie przyjrzał mu się uważnie. Bezczelny uśmieszek Dexa znikł. Miał zmęczone oczy.
— Co się stało?
— Zgadnij, kto przylatuje z następną ekspedycją.
— DiNardo?
— Żeby tam. — Kto?
— Mój staruszek.
— Twój ojciec? — Jamie wypowiedział te słowa głosem prawie o oktawę wyższym niż normalnie.
Dex pokiwał ponuro głową.
— On tu przylatuje? Na Marsa? — Jamie zasunął drzwi zamrażarki i przyciągnął sobie krzesło obok Dexa.
— Jest zapracowany jak mróweczka. Szykuje się trzecia wyprawa, która wyląduje tu dwa tygodnie przed naszym odlotem. MKU rekrutuje teraz naukowców. Tatusiowi spece od forsy zamawiają statek i sprzęt. Wszyscy archeologowie i paleontologowie walczą, zęby dostać się na pokład. Na litość boską, niewykluczone, że zrobią licytację.
— Ale on przylatuje.
— Założę się o co chcesz, że tak. Przyleci i odleci. Przejmie osobisty nadzór nad komercyjną działalnością na Marsie.
Jamie poczuł, że serce mu zamarło.
— Działalność komercyjna — mruknął Jamie.
— Może będzie prowadził kiosk z hot-dogami — rzekł Dex bezbarwnie.
— Czy on nie jest za stary? Mam na myśli przepisy bezpieczeństwa i inne takie…
Dex potrząsnął głową.
— Jest zdrowy jak ryba. Skoro trzęsące się babcie latają dookoła Księżyca kliprami rakietowymi… Jeśli możesz latać samolotem, możesz też polecieć na orbitę albo na Księżyc.
— Albo na Marsa.
— Zgadza się — zgodził się ponuro Dex. — Będzie tu przez ponad rok.
Jamie przez długą chwilę przyglądał się w milczeniu młodszemu koledze. Czemu Dex jest taki załamany? — zastanawiał się. Przecież sam lansował turystykę i działania komercyjne, a teraz jego ojciec przylatuje, żeby popchnąć sprawy do przodu i Dex jest równie ponury jak ja.
— Po co przylatuje osobiście? — spytał Jamie. — Nie może wszystkiego załatwić z Ziemi?
Dex zrobił kwaśną minę.
— Chce pokazać, że zwykli ludzie mogą latać na Marsa. Chce otworzyć drzwi dla turystyki. Rozwój komercyjny. Będzie tu budował hotel. Całe centrum turystyczne. Disneyland na Marsie.
— Nie może.
— Ale zbuduje. To jest Pan Macho. Pokaże całemu światu, że on może przylecieć na Marsa i nadać bieg sprawom. Zrobić fortunę na czerwonej planecie. Inwestujecie w Darryl C. Trumball Enterprises.
— Nie wyglądasz na szczególnie zadowolonego.
— A powinienem? On tu przylatuje, żeby przypisać sobie caią sławę, żeby być kimś ważnym, żeby mnie odsunąć, żebym nie był na świeczniku. Jestem tylko małym chłopcem, który odwalił jakieś tam badania naukowe, on zaś jest ważnym pieprzonym miliarderem.
— Jak, na litość, możemy go powstrzymać?
— On nie ma litości.
— Dex, jego trzeba powstrzymać. I to teraz, zanim obejmie tę planetę w posiadanie. Jak można go powstrzymać?
— Strzelić mu w łeb.
— Serio pytam.
Dex walnął pięścią w stół, rozlewając kawę.
— Nie da się go powstrzymać! On trzyma łapę na forsie, do cholery.
— Musi być jakiś sposób — rzekł Jamie z rozpaczą. — Musi. Dex potrząsnął powoli głową.
— Złota zasada, chłopie: to on ma złoto i ustala zasady. Jamie odepchnął krzesło i zerwał się na równe nogi.
— Trzeba go powstrzymać, Dex. Porozmawiam z NiNardo. Li Chengdu. Radą MKU.
— Proszę bardzo. Masz podobne szansę jak naród Siuksów przeciwko armii Stanów Zjednoczonych.
— Custera pokonali — warknął Jamie.
— A potem dali się roznieść w proch.
W otworze pojawiła się głowa Trudy Hali, jej ciemnobrązowe włosy podskakiwały lekko, gdy szła po drabince.
— A myślałam, że to ja jestem rannym ptaszkiem — rzekła zdziwiona.
Jamie zobaczył, że ma na sobie swój poplamiony potem dres. Teraz zacznie znowu biegać, uprzytomnił sobie. Przypomniał sobie tupot jej stóp w zewnętrznym korytarzu modułu. Nie będziemy potrzebowali budzików.
— Nie, Trudy, robaków dla ciebie nie ma — rzekł Dex, uśmiechając się gorzko.
— Trudno. Mam dziś mnóstwo pracy. DiNardo domaga się kolejnego zestawu mikrofotografii napisów na ścianie.
— Kolejnego? A te, które im wysłaliśmy w zeszłym tygodniu? — spytał Dex.
— Chyba nie są dość dobre. — Trudy podeszła do zamrażarki, nieświadoma problemów, jakie dręczyły Jamiego.
Teraz muszę wyjść i skupić się na pracy, przecież po to tutaj przyleciałem, myślał Jamie. Trzeba zapomnieć o Trumballu i skupić się na pracy. To jest ważne. Pracuj… póki możesz.
Soi 147: Południe
— Żadnych problemów?
Trudy Hali na ekranie łączności wyglądała na lekko zaskoczoną pytaniem. Potrząsnęła głową.
— Nie, żadnych.
— To dobrze — odparła Vijay.
— To przypomina trochę opiekowanie się trzema starszymi braćmi — mówiła dalej Trudy. — Przeważnie traktują mnie z pewną dozą tolerancji.