Выбрать главу

Przeszliśmy przez labirynt bazaru, trafiając wreszcie na jedną z uliczek prowadzących do Hagia Sophii. Zatrzymaliśmy się na chwilę przed fasadą majestatycznego gmachu. Zamknąłem oczy, zachowując pod powiekami obraz wszystkich późniejszych dodatków wbudowanych w konstrukcję smukłych minaretów, dodatkowych ornamentów — i próbowałem przekonać sam siebie, że rano zobaczę katedrę w jej prawdziwej formie, w formie majestatycznej władczyni miasta, nie dzielącej już swej wspaniałości z obcym jej zupełnie Błękitnym Meczetem po drugiej stronie placu.

I znów ruszyliśmy przed siebie. Przeszliśmy przez resztki Hipodromu, okrążyliśmy Topkapi, dotarliśmy do morza i starego nadbrzeżnego muru obronnego. Świt zastał nas przed fortecą Yedikule, w cieniu skruszałego bizantyńskiego wału. Zasypialiśmy na stojąco. Podszedł do nas mniej więcej piętnastoletni Turek i uprzejmie spytał, najpierw po francusku, a potem po angielsku, czy jesteśmy czymś zainteresowani: starymi monetami, jego siostrą, haszyszem, izraelską walutą, złotą biżuterią, jego bratem czy może dywanem. Podziękowaliśmy, ale nie pozwolił się zrazić i zawołał siostrę, która mogła mieć jakieś czternaście lat, choć wyglądała na o kilka lat starszą.

— Dziewica — powiedział chłopak. — Podoba się wam? Ładna figura, co? Kim jesteście? Amerykanami, Anglikami, Niemcami? No, popatrzcie, popatrzcie.

Powiedział coś ostro i dziewczyna rozpięła bluzkę, obnażając kształtne, twarde piersi. Pomiędzy nimi wisiała ciężka brązowa bizantyńska moneta, prawdopodobnie follis. Pochyliłem się, żeby lepiej ją sobie obejrzeć. Chłopak, zionąc mi w twarz czosnkiem, zo rientował się nagle, że nie piersi mnie interesują, lecz numizmat, więc wykonał zgrabny zwrot.

— Lubicie monety, co? — ucieszył się. — Mam ich mnóstwo, pod murem, w dzbanie. Poczekajcie, to wam je pokażę.

Odbiegł. Jego siostra z ponurą miną zapięła bluzkę. Ja i Capistrano po prostu odeszliśmy. Dziewczyna szła za nami wołając, żebyśmy zostali, ale nim uszliśmy ze dwadzieścia metrów, zrezygnowała. Złapaliśmy kapsułę i po godzinie byliśmy już w kwaterze Służby.

Po śniadaniu przebraliśmy się w kostiumy: długie jedwabne tuniki, rzymskie sandały, lekkie płaszcze. Capistrano uroczyście wręczył mi mój timer. Zdążyłem się już nauczyć biegle nim posługiwać. Zapiąłem go w pasie i gdy dotknął nagiej skóry, poczułem oszałamiający przypływ mocy; oto mogłem przenosić się w czasie dowolnie i nikt nie mógł mi nic zrobić, jeśli tylko pamiętałem o konieczności zachowania świętości naszego teraz.

Capistrano puścił do mnie oczko.

— No to z prądem — powiedział.

— No to z prądem — powtórzyłem.

Poszliśmy na dół spotkać się z naszą ósemką turystów.

20.

Do Bizancjum pod prąd ruszało się prawie zawsze z tego samego miejsca: z placu naprzeciw Hagia Sophii. Nasza dziesiątka — wszyscy czuliśmy się nieco głupio w tunikach i sandałach — dojechała na miejsce autobusem, około dziesiątej rano. Bardziej konwencjonalni turyści, pragnący zaledwie zwiedzić Stambuł, kotłowali się przed katedrą i stojącym naprzeciw niej meczetem. Wraz z Capistrano upewniłem się, że wszystkie timery są na miejscu i że każdemu z naszych podopiecznych dobrze wbito do głowy zasady przebywania w przeszłości.

W naszej grupie była para ślicznych młodych mężczyzn z Londynu, para wyglądających bardzo niewinnie niemieckich nauczycielek i dwie starsze małżeńskie pary Amerykanów. Każdy z nich miał za sobą hipnokurs bizantyńskiej greki. Przez najbliższe mniej więcej dwa miesiące będą się nią posługiwać równie płynnie jak swym rodzinnym językiem. Mimo to zarówno ja, jak i mój towarzysz musieliśmy przypominać Amerykanom i jednej z Niemek, by mówili po grecku.

Skoczyliśmy.

Poczułem chwilową dezorientację, którą czuje się zawsze w momencie skoku. Niemal natychmiast doszedłem jednak do siebie na tyle, by stwierdzić, że rzeczywiście opuściłem Stambuł i znalazłem się w Konstantynopolu.

Konstantynopol mnie nie zawiódł.

Znikł brud. Znikły minarety. Znikły meczety. Znikli Turcy.

Powietrze było czyste i słodkie, niebo błękitne. Staliśmy na wielkim placu, Augusteum, naprzeciw Hagia Sophii. Po mej prawej ręce zamiast brzydkich, szarych rządowych budynków widziałem otwarte pole. Przede mną zamiast fantastycznej architektury niebieskiej świątyni sułtana Ahmeda stały rozrzucone chaotycznie niskie pałacyki. Z boku widziałem ścianę Hipodromu. Przez wielki plac przesuwały się dostojne postaci, wyglądające jakby zeszły z mozaik.

Obróciłem się. Oto po raz pierwszy miałem zobaczyć Hagia Sophię bez minaretów.

Ale Hagia Sophii nie było.

Tam, gdzie powinna się znajdować, dostrzegłem pogorzelisko i ruiny jakiejś nie znanej mi bazyliki. Jej ściany groziły zawaleniem, dach spłonął całkowicie. W cieniu rzucanym przez fasadę drzemało trzech żołnierzy.

Poczułem się zagubiony.

— Skoczyliśmy szesnaście wieków pod prąd — powiedział monotonnym głosem Capistrano. — Jesteśmy w roku 408, będziemy tu świadkami procesji z okazji chrztu syna cesarza Arkadiusza, który pewnego dnia obejmie rządy jako Teodozjusz II. Za nami, w miejscu słynnej katedry Hagia Sophia, widzimy ruiny pierwotnej bazyliki, zbudowanej za rządów cesarza Konstantyna, syna Konstantyna Wielkiego. Jej konsekracja odbyła się piętnastego grudnia 360 roku. Bazylika spłonęła dwudziestego kwietnia 404 roku podczas buntu i, jak państwo widzicie, jej rekonstrukcja jeszcze się nie rozpoczęła. Teodozjusz II odbuduje ją za mniej więcej trzydzieści lat. Obejrzymy ją podczas następnego postoju. Proszę za mną.

Szedłem za nim jak we śnie. Byłem turystą w tym samym stopniu co naszych ośmiu turystów. Capistrano pracował za nas obu. Opowiadał nam krótko, ale wyczerpująco o marmurowych gmachach, które widzieliśmy przed sobą, będących zaczątkiem Wielkiego Pałacu. Nie potrafiłem dopasować tego, co miałem przed oczami, do planów, które wielokrotnie widziałem na Harvardzie, lecz oczywiście interesowały mnie przede wszystkim dzieje późniejszego, wspanialszego, postjustyniańskiego Bizancjum, a teraz znajdowałem się w Bizancjum o świcie jego potęgi. Ruszliśmy w głąb lądu, oddalając się od dzielnicy pałaców; wkrótce znaleźliśmy się w dzielnicy mieszkalnej. Domy bogatych, pozbawione okien od frontu i otoczone murami, mieszały się bez żadnego porządku z zaledwie zadaszonymi chałupami biedaków.

Nagle znaleźliśmy się na Mesę, wspaniałej ulicy procesjonalnej. Po jej obu stronach, pod arkadami, mieściły się sklepy; tego dnia, z okazji chrztu, udekorowane jedwabnymi białymi tkaninami ozdobionymi złotem. Wzdłuż Mesę stali chyba wszyscy mieszkańcy miasta. Szturchali się i rozpychali łokciami, niecierpliwie oczekując parady. Ludzie kręcili się przede wszystkim tam, gdzie sprzedawano jedzenie; czuliśmy zapach szynki z rusztu i pieczonego jagnięcia, z zainteresowaniem przyglądaliśmy się ladom zawalonym serami, orzechami, nie znanymi nam owocami. Jedna z Niemek stwierdziła, że jest głodna; Capistrano roześmiał się i kupił nam wszystkim jagnięce szaszłyki rzucając sprzedawcy błyszczące miedziane monety, za które numizmatyk dałby fortunę. Jednooki mężczyzna sprzedał nam wino z wielkiej, chłodnej amfory. Piliśmy wprost z czerpaka. W tym momencie najbliżsi handlarze zorientowali się, że jesteśmy dobrymi klientami, więc otoczyli nas natychmiast, wpychając nam w dłonie pamiątki, kandyzowane owoce, jajka na twardo nie pierwszej świeżości, misy solonych orzechów, tace co smaczniejszych zwierzęcych organów — oczu… i części bardziej intymnych. Było to najzupełniej prawdziwe, autentyczne doświadczenie starożytności; zdumiewająca różnorodność egzotycznych towarów wraz z bijącym od kupców odorem potu i czosnku powiedziały nam, że naprawdę jesteśmy daleko od naszego 2059 roku.