— Pozwoli pan, że coś zasugeruję, panie Arrendale — mówi pan Stacy. Jego głos brzmi jak staccato, pocięty na ostre kawałeczki, które ranią moje uszy, moją zdolność rozumienia. — Załóżmy, że naprawdę lubi pan tę kobietę, tę Marjory…
„Tę Marjory”… Jakby była jakimś okazem, a nie człowiekiem. Na samo wspomnienie jej twarzy, włosów, głosu zalewa mnie fala ciepła.
— I jest pan dosyć nieśmiały, co jest absolutnie normalne u mężczyzny, który, jak przypuszczam, nie ma w tych sprawach zbytniego doświadczenia. Może pana lubi, a może tylko podoba się jej, że jest adorowana z daleka. A ktoś inny, może Don, może nie, jest wkurzony, ponieważ wygląda na to, że ona pana lubi. Może ona się jemu podoba. Może on po prostu pana nie lubi. Nieważne. Widzi pomiędzy wami coś, co nie przypada mu do gustu. Zazdrość jest bardzo częstą przyczyną gwałtownych zachowań.
— Ja… nie… chcę… żeby… to był… on — wyrzucam z trudem.
— Lubi go pan?
— Ja… znam… myślę… myślałem… że znam… że go znałem… — Wir chorobliwej czerni mąci ciepłe uczucie, wywołane wspomnieniem Marjory. Pamiętam, jak Don żartował, śmiał się, uśmiechał.
— Zdrada to nie zabawa — mówi pan Stacy, niczym ksiądz recytujący dziesięcioro przykazań. Wyciąga komputer kieszonkowy i wprowadza polecenia.
Wyczuwam wokół Dona jakiś mrok, który przypomina potężną chmurę burzową, nadciągającą nad słoneczną okolicę. Chcę ją przegnać, ale nie wiem jak.
— Kiedy wychodzi pan z pracy? — pyta pan Stacy.
— Zwykle kończę o siedemnastej trzydzieści — odpowiadam. — Ale dzisiaj straciłem sporo czasu w związku z tym, co stało się z moim autem. Muszę to odpracować.
Unosi brwi.
— Musi pan odrobić czas stracony na rozmowę ze mną?
— Oczywiście — mówię.
— Pański szef nie wygląda na kogoś, kto się czepia — wyznaje pan Stacy.
— To nie pan Aldrin — odpowiadam. — I tak odrobiłbym ten czas, ale to pan Crenshaw się złości, kiedy ma wrażenie, że nie pracujemy wystarczająco ciężko.
— Ach, rozumiem — mówi. Twarz mu czerwienieje i zaczyna się błyszczeć. — Podejrzewam, że chyba bym nie polubił tego Crenshawa.
— Ja nie lubię pana Crenshawa — przyznaję. — Ale i tak muszę się starać. Nadrobiłbym ten czas nawet wtedy, gdyby się nie gniewał.
— Jestem o tym przekonany — zapewnia. — Jak pan myśli, o której pan dzisiaj skończy, panie Arrendale?
Patrzę na zegarek i obliczam, ile jeszcze czasu będę musiał tu spędzić.
— Jeśli natychmiast wrócę do pracy, mogę wyjść o osiemnastej pięćdziesiąt trzy — odpowiadam. — Pociąg odchodzi ze stacji przy campusie o dziewiętnastej cztery. Zdążę na niego, jeśli się pospieszę.
— Nie będzie pan jeździł pociągiem — oznajmia. — Zapewnimy panu transport. Nie słyszał pan, jak mówiłem, że obawiamy się o pańskie bezpieczeństwo? Czy może pan zatrzymać się u kogoś na parę dni? Będzie lepiej, jeśli nie wróci pan do domu. Kręcę głową.
— Nikogo nie znam — mówię. Nie nocowałem w niczyim domu, odkąd opuściłem własny; zawsze mieszkałem u siebie lub w pokoju hotelowym. Nie chcę teraz jechać do hotelu.
— Jesteśmy w trakcie poszukiwań tego Dona, choć niełatwo go znaleźć. Jego pracodawca twierdzi, że nie pojawia się w pracy od kilku dni, a w mieszkaniu go nie ma. Zakładam, że tutaj nic panu nie grozi, proszę jednak powiadomić nas przed wyjściem, OK?
Kiwam głową. To łatwiejsze niż spieranie się. Mam wrażenie, że to jakiś film lub przedstawienie, że nic nie dzieje się naprawdę. Nikt nigdy nie opowiadał mi o czymś takim.
Drzwi otwierają się gwałtownie; podskakuję wystraszony. To pan Crenshaw. Jest wściekły.
— Lou! Co ja słyszę? Masz problemy z policją? — Rozgląda się po pokoju i sztywnieje na widok pana Stacy’ego.
— Jestem porucznik Stacy — mówi policjant. — Pan Arrendale nie ma problemów z policją. Prowadzę śledztwo w sprawie, w której jest poszkodowany. Mówił panu o pociętych oponach, prawda?
— Tak… — Pan Crenshaw to blednie, to czerwienieje. — Mówił mi. Ale czy to jest powód, żeby przysyłać tu funkcjonariusza?
— Nie, nie jest — odpowiada pan Stacy. — Są nim dwa następne zdarzenia, z czego jedno to podłożenie ładunku wybuchowego w samochodzie pana Arrendale’a.
— Ładunek wybuchowy? — Pan Crenshaw znowu blednie. — Ktoś próbuje skrzywdzić Lou?
— Tak uważamy — mówi pan Stacy. — Obawiamy się o bezpieczeństwo pana Arrendale’a.
— Jak myślicie, kto to jest? — pyta pan Crenshaw. Po czym podejmuje dalej, nie czekając na odpowiedź: — Arrendale pracuje nad bardzo ważnymi dla nas projektami. Może to próba sabotażu ze strony konkurencji…
— Nie sądzę — mówi pan Stacy. — Mamy powody przypuszczać, że nie ma to nic wspólnego z jego pracą. Jestem jednak pewny, że leży panu na sercu bezpieczeństwo tak cennego pracownika… Czy wasza firma dysponuje jakimiś pokojami gościnnymi lub podobnymi pomieszczeniami, gdzie pan Arrendale mógłby pozostać przez kilka dni?
— Nie… Naprawdę uważa pan, że to takie poważne? Powieki policjanta opadają nieznacznie.
— Pan Crenshaw, jak przypuszczam? Tak mi się zdawało, że rozpoznaję pana z opisu pana Arrendale’a. Czy uznałby pan za poważne zagrożenie, gdyby ktoś wyjął panu akumulator z samochodu i podłożył w jego miejsce urządzenie, które miało eksplodować w chwili, gdy uniósłby pan maskę?
— Mój Boże — mówi pan Crenshaw. Wiem, że to nie pana Stacy’ego nazywa bogiem. Tak wyraża swe zaskoczenie. Patrzy na mnie i jego twarz staje się groźna. — W coś ty się wpakował, Lou, że ktoś próbuje cię zabić? Znasz politykę firmy. Jeśli dowiem się, że zadawałeś się z jakimiś kryminalistami…
— Strzela pan na oślep, panie Crenshaw — przerywa mu pan Stacy. — Nie ma dowodów na to, że pan Arrendale zrobił coś złego. Podejrzewamy, że napastnikiem może być ktoś zazdrosny o dokonania pana Arrendale’a… kto wolałby, żeby pan Arrendale był mniej zdolny.
— Zazdrosny o jego przywileje? — pyta pan Crenshaw. — To miałoby sens. Zawsze mówiłem, że specjalne traktowanie takich ludzi spowoduje odwet ze strony tych, którzy ponoszą tego skutki. Mamy pracowników, którzy nie widzą powodów, by ta właśnie sekcja dysponowała wydzielonym parkingiem, salą gimnastyczną, systemem nagłaśniającym i aneksem kuchennym.
Patrzę na pana Stacy’ego, któremu właśnie tężeje twarz. Rozzłościło go coś, co powiedział pan Crenshaw, tylko co? Zaczyna cedzić słowa w wystudiowany sposób, co ma oznaczać dezaprobatę.
— Ach, tak… Pan Arrendale wspomniał, że nie akceptuje pan środków wspomagających, które umożliwiają niepełnosprawnym wykonywanie pracy — mówi.
— Tak bym tego nie ujął — odpowiada pan Crenshaw. — To zależy, czy są naprawdę niezbędne, czy nie. Podjazdy dla wózków inwalidzkich i tego typu rzeczy… Lecz niektóre tak zwane środki wspomagające to nic innego jak zwykła ekstrawagancja…
— A pan jest takim ekspertem, że doskonale odróżnia jedne od drugich? — pyta pan Stacy.
Pan Crenshaw ponownie czerwienieje. Patrzę na pana Stacy’ego. Wcale nie wygląda na przestraszonego.
— Znam się na bilansie — wyznaje pan Crenshaw. — Nie ma prawa, które mogłoby nas zmusić do bankructwa, byle tylko rozpieszczać parę osób, przekonanych, że potrzebują dupereli jak… Jak to… — wskazuje na spirale, które obracają się nad moim biurkiem.