— Gdybym to przewidział, gdybym lepiej traktował Dona…
— Don jest człowiekiem, nie przedmiotem — mówię. — Nikt nie może całkowicie kontrolować drugiej osoby; już sama próba czegoś takiego jest zła.
Jego twarz się rozluźnia.
— Lou, czasami odnoszę wrażenie, że jesteś najmądrzejszy z nas wszystkich. W porządku. To nie była moja wina. Mimo to nadal jest mi przykro, że musiałeś przez to przejść. I rozprawa… To nie będzie dla ciebie łatwe. Rozprawa jest ciężka dla wszystkich, którzy biorą w niej udział.
— Rozprawa? Czemu ma się odbyć przeciwko mnie rozprawa?
— Nie przeciwko tobie; ty będziesz tylko świadkiem w sprawie Dona. Jestem tego pewny. Nic ci nie powiedzieli?
— Nie. — Nie wiem, co robi świadek podczas rozprawy. Nigdy nie miałem ochoty oglądać rozpraw w telewizji.
— Cóż, nie dojdzie do tego zbyt szybko; jeszcze o tym porozmawiamy. A teraz czy jest coś, co Lucia czy ja moglibyśmy dla ciebie zrobić?
— Nie. Nic mi nie jest. Przyjdę jutro na trening.
— Cieszę się. Nie chciałbym, żebyś zrezygnował z obawy, że ktoś inny w grupie zacznie zachowywać się jak Don.
— Nie myślałem w ten sposób — mówię. To głupie, co mi przychodzi do głowy, ale zaczynam się zastanawiać, czy grupa potrzebuje jakiegoś nowego Dona i czy ten ktoś nie wejdzie w jego rolę. Poza tym, skoro ktoś normalny, jak Don, potrafi ukrywać złość i skłonność do przemocy, to może wszyscy normalni ludzie posiadają taką umiejętność. Nie sądzę, żebym ja to potrafił.
— Świetnie. Gdybyś jednak martwił się tym choćby w najmniejszym stopniu w przypadku kogokolwiek, proszę, daj mi natychmiast znać. Grupy bywają różne. Należałem do takich, gdzie jeśli powszechnie nielubiana osoba odchodziła, natychmiast znajdowaliśmy sobie kogoś innego, żeby go nie lubić, i wtedy to on stawał się wyrzutkiem.
— A więc taki jest wzór zachowania w grupie?
— Jeden ze wzorów. — Wzdycha. — Mam nadzieję, że nie w naszej, i postaram się tego dopilnować. Dziwne, ale trochę brakuje nam kłopotów z Donem.
Rozlega się dzwonek do drzwi. Tom rozgląda się dokoła, po czym patrzy na mnie.
— Przypuszczam, że to policjant — mówię. — Pan Stacy powiedział, że ktoś do mnie przyjdzie, by spisać moje zeznania.
— W takim razie już sobie pójdę — oznajmia Tom.
Policjant Stacy siedzi na mojej kanapie. Ma na sobie płowe spodnie i koszulę w kratę z krótkimi rękawami. Buty brązowe, o nierównej strukturze. Po wejściu rozejrzał się dokoła i jestem pewien, że wszystko zauważył. Danny patrzy w ten sam sposób, oceniając otoczenie.
— Mam raporty z wcześniejszych aktów wandalizmu, panie Arrendale — mówi. — Gdyby więc opowiedział mi pan o tym, co zaszło tego wieczoru… — To głupie. Był tam. Zapytał o to wtedy i opowiedziałem mu, a on zanotował wszystko na podręcznym komputerze. Nie rozumiem, po co przyszedł tutaj.
— To mój dzień zakupów spożywczych — wyjaśniam. — Zawsze kupuję w tym samym sklepie, ponieważ łatwiej jest znaleźć potrzebne produkty w sklepie, do którego chodzi się co tydzień.
— Czy jeździ pan tam co wtorek o tej samej porze? — pyta.
— Tak. Jadę po pracy, przed kolacją.
— Robi pan sobie listę?
— Tak. — Myślę: Oczywiście, może jednak pan Stacy uważa, że nie każdy robi sobie listę zakupów. — Niestety, wyrzuciłem ją po powrocie do domu. — Zastanawiam się, czy będzie chciał, żebym wyciągnął ją z kosza.
— Nie szkodzi. Zastanawiałem się tylko, jak bardzo przewidywalne były pana działania.
— Przewidywalność jest dobra — oświadczam. Zaczynam się pocić. — To ważne, żeby opierać się na działaniach rutynowych.
— Tak, oczywiście — zgadza się. — Jednak rutyna sprawia, że staje się pan łatwym celem dla kogoś, kto chce pana znaleźć i skrzywdzić. Pamięta pan o moim ostrzeżeniu z zeszłego tygodnia?
Nie myślałem o tym w ten sposób.
— Proszę jednak mówić dalej — dodaje. — Nie chciałem panu przerywać. Proszę mi wszystko opowiedzieć.
Dziwnie jest siedzieć naprzeciwko kogoś, kto słucha z taką uwagą o kolejności, w jakiej robię zakupy spożywcze. Ale kazał opowiedzieć o wszystkim. Nie wiem, co to ma wspólnego z napaścią na mnie, opisuję mu jednak sposób dokonywania przeze mnie zakupów, dzięki któremu nie muszę się cofać do alejek, które już odwiedziłem.
— Potem wyszedłem na zewnątrz — mówię. — Ściemniało się, a na parkingu świeciły się latarnie. Zaparkowałem w rzędzie po lewej stronie, na jedenastym miejscu. — Lubię parkować na miejscach oznaczonych liczbami pierwszymi, tego mu jednak nie powiedziałem. — Miałem w ręku kluczyki, którymi otworzyłem samochód. Wyciągnąłem z wózka torby z zakupami i wsadziłem je do auta. — Nie sądzę, żeby chciał wiedzieć, że ciężkie zakupy położyłem na podłodze, a lekkie na siedzeniu. — Usłyszałem za sobą dźwięk wózka i obróciłem się. Wtedy odezwał się do mnie Don.
Przerywam, próbując sobie przypomnieć, jakich dokładnie słów użył i w jakiej kolejności.
— Sprawiał wrażenie bardzo rozgniewanego — podejmuję. — Głos miał chrapliwy. Powiedział: „To wszystko twoja wina. To twoja wina, że Tom mnie wyrzucił”. — Znów przerywam. Don wypowiedział bardzo szybko mnóstwo słów i nie jestem pewny, czy wszystkie je zapamiętałem we właściwej kolejności. Nie byłoby dobrze coś poprzekręcać.
Pan Stacy czeka, patrząc na mnie.
— Nie jestem pewien, czy pamiętam wszystko dokładnie — wyznaję.
— W porządku — odpowiada. — Po prostu proszę mi opowiedzieć to, co pan zapamiętał.
— Powiedział: „To twoja wina, że Marjory kazała mi odejść”. Tom zorganizował grupę szermierczą. Marjory to… Mówiłem panu o Marjory w zeszłym tygodniu. Nigdy nie była dziewczyną Dona. — Niezręcznie mi mówić o Marjory. Powinna sama wypowiadać się we własnym imieniu. — Marjory mnie lubi, ale… — Nie mogę tego powiedzieć. Nie wiem, jak Marjory mnie lubi, czy to zwykła znajomość, przyjaźń czy… coś więcej. Gdybym powiedział: „nie jak kochanka”, czy byłaby to prawda? Nie chcę, żeby to była prawda. — Powiedział: „Dziwadła powinny parzyć się z dziwadłami, jeśli w ogóle”. Był bardzo rozzłoszczony. Twierdził, że to moja wina, że jest recesja, a on nie ma dobrej pracy.
— Yhm. — Pan Stacy wydaje z siebie ten nieznaczny dźwięk i dalej siedzi bez ruchu.
— Kazał mi wsiąść do samochodu. Wyciągnął broń w moją stronę. Nie jest dobrze wsiadać do samochodu z napastnikiem; mówili o tym w zeszłym roku w programie informacyjnym.
— Mówi się o tym co roku — koryguje pan Stacy. — Ale niektórzy ludzie i tak to robią. Cieszę się, że pan postąpił inaczej.
— Rozpoznałem jego wzór — mówię. — Więc się poruszyłem… Zablokowałem rękę z bronią i uderzyłem go w żołądek. Wiem, że niedobrze jest kogoś bić, ale on chciał mnie skrzywdzić.
— Rozpoznał pan jego wzór? — powtarza pan Stacy. — Co to znaczy?
— Od lat ćwiczyliśmy w tej samej grupie szermierczej — odpowiadam. — Kiedy wyrzuca do przodu prawe ramię, zawsze przesuwa prawą stopę naprzód, a lewą w bok, po czym wysuwa łokieć. Następnym ciosem jest szeroki zamach z prawej strony. Stąd wiedziałem, że jeśli zablokuję i uderzę go w tułów, to mam szansę trafić, zanim wyrządzi mi krzywdę.
— Skoro fechtował się z panem od wielu lat, to dlaczego tego nie przewidział? — pyta pan Stacy.
— Nie wiem — mówię. — Umiem dostrzegać wzory w posunięciach innych ludzi. Tak właśnie się fechtuję. On nie jest w tym równie dobry. Myślę, że ponieważ nie miałem ostrza, nie przyszło mu do głowy, że mógłbym wykorzystać tę samą kontrę, co podczas szermierki.