— Proszę tutaj — woła.
Prowadzi mnie do innego głośnego pomieszczenia z pięcioma biurkami zawalonymi papierami. Na jego biurku, bo sądzę, że to jego biurko, znajduje się stacja dokująca dla podręcznego komputera i duży monitor.
— Nie majak w domu — mówi, skinieniem ręki wskazując mi stojące przy biurku krzesło.
Krzesło wykonano z szarego metalu i zaopatrzono w cienkie, plastikowe siedzisko w zielonym kolorze. Czuję przez nie stelaż. Wychwytuję zapach zwietrzałej kawy, tanich batoników, chipsów, papieru i tonera do drukarek i kserokopiarek.
— Tutaj jest kopia pańskiego zeznania, złożonego wczorajszej nocy — wyjaśnia. — Proszę je przeczytać, sprawdzić, czy nie ma błędów, i podpisać, jeśli wszystko jest w porządku.
Te wszystkie „jeśli” to znaczne utrudnienie, ale jakoś udaje mi się przez nie przebrnąć. Szybko czytam treść zeznania, choć chwilę trwa, nim się orientuję, że „ofiara” to ja, a „napastnik” to Don. Błędów nie znajduję, wobec czego podpisuję zeznanie.
Potem oficer policji mówi mi, że muszę podpisać skargę na Dona. Nie wiem dlaczego. Postępek Dona był sprzeczny z prawem i istnieją dowody na to, że to on go popełnił. Nie powinno mieć znaczenia, czy podpiszę skargę, czy nie. Niemniej zrobię to, skoro wymaga tego prawo.
— Co stanie się z Donem, jeśli zostanie uznany winnym? — pytam.
— Powtarzające się, nasilające akty wandalizmu, zakończone czynną napaścią? Nie wykręci się od opiekuńczej rehabilitacji — odpowiada pan Stacy. — OCW, osobisty chip warunkujący, wszczepiany do mózgu. To znaczy, w mózgu umieszczany jest…
— Wiem — mówię. W środku aż się skręcam; przynajmniej nie muszę się zastanawiać, co by było, gdybym to ja miał chip w swoim mózgu.
— To nie wygląda tak, jak w programach telewizyjnych — tłumaczy pan Stacy. — Żadnych iskier ani efektów świetlnych… Po prostu nie będzie mógł robić pewnych rzeczy.
Z tego, co słyszałem — co wszyscy słyszeliśmy w Centrum — OCW „nadpisuje” pierwotną osobowość i powstrzymuje rehabilitanta… to ich ulubione określenie… przed wszelkimi niepożądanymi czynnościami.
— Nie mógłby po prostu zapłacić za moje opony i szybę? — pytam.
— Recydywa — rzuca pan Stacy, grzebiąc w stercie dokumentów. — Robiłby to dalej. To udowodnione. Tak jak pan nie może przestać być sobą, kimś autystycznym, on także nie może prze stać być sobą, jednostką zawistną i skłonną do przemocy. Gdyby wykryto to, kiedy był dzieckiem, to cóż… O, znalazłem. — Wyciąga kartkę papieru. — Oto właściwy formularz. Proszę go uważnie przeczytać, podpisać w miejscu zaznaczonym krzyżykiem i wstawić datę.
Czytam formularz z pieczęcią miasta na górze. Według dokumentują, Lou Arrendale, wnoszę skargę w związku z mnóstwem rzeczy, o których bym nawet nie pomyślał. Sądziłem, że to będzie proste: Don próbował mnie nastraszyć, a potem skrzywdzić. Zamiast tego dowiaduję się, że wnoszę skargę na złośliwe zniszczenie mienia, zabór mienia o wartości przekraczającej 250 $, skonstruowanie urządzenia wybuchowego, podłożenie urządzenia wybuchowego, napaść z zamiarem pozbawienia życia za pomocą urządzenia wybuchowego…
— To mogło mnie zabić? — pytam. — Tutaj mówi się o napaści przy użyciu śmiercionośnej broni…
— Materiały wybuchowe są śmiercionośne. To prawda, że podłączył je w taki sposób, że nie wybuchły wtedy, kiedy powinny, a ilość samego środka wybuchowego była nieznaczna i co najwyżej pozbawiłaby pana części dłoni i twarzy, jednak w świetle prawa to bez znaczenia.
— Nie wiedziałem, że działanie, jakim było wyjęcie akumulatora i podłożenia pajacyka w pudełku, mogło naruszyć kilka przepisów prawa — mówię.
— Podobnie jak nie wie większość kryminalistów — odpowiada pan Stacy. — Ale to dość powszechna sytuacja. Załóżmy, że ktoś włamuje się do domu pod nieobecność właścicieli i kradnie wyposażenie. Istnieje prawo odnośnie nieuprawnionego wtargnięcia i inne, dotyczące zaboru mienia.
W rzeczywistości wcale nie oskarżałem Dona o wyprodukowanie urządzenia wybuchowego, ponieważ nie wiedziałem, że on to zrobił. Patrzę na pana Stacy’ego; jest jasne, że ma gotową odpowiedź na wszystko i dyskusja nie przyniesie nic dobrego. Nie wydaje mi się słuszne, by jedno działanie mogło wywołać tyle oskarżeń, ale słyszałem, jak ludzie mówili o tego typu sprawach.
Następnie dokument w mniej formalny sposób wymienia, co Don zrobił: opony, przednia szyba, kradzież akumulatora samochodowego o wartości 262,37 $, podłożenie ładunku wybuchowego pod maską samochodu oraz napaść na parkingu. Uszeregowane w takiej kolejności zdarzenia dobitnie wskazują na Dona jako sprawcę, który w dodatku naprawdę zamierzał mnie skrzywdzić. Pierwsze zajście było czytelnym sygnałem ostrzegawczym. Mimo to nadal trudno mi się z tym pogodzić. Wiem, co powiedział, jakich słów użył, ale nie mają one większego sensu. Jest normalnym człowiekiem. Bez trudu mógł porozmawiać z Marjory… rozmawiał z nią. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby się z nią zaprzyjaźnił, nic prócz niego samego. To nie moja wina, że Marjory mnie lubi. To nie moja wina, że poznaliśmy się w grupie szermierczej; zjawiłem się tam pierwszy i nie znałem jej, dopóki nie zaczęła uczęszczać na zajęcia.
— Nie wiem dlaczego.
— Słucham? — pyta pan Stacy.
— Nie wiem, dlaczego jest na mnie taki zły — wyjaśniam. Przekrzywia głowę.
— Powiedział panu przecież — mówi. — A pan mi to powtórzył.
— Tak, ale to nie ma najmniejszego sensu — upieram się. — Bardzo lubię Marjory, ale ona nie jest moją dziewczyną. Nigdy nigdzie jej nie zabrałem. Ona także nigdy nigdzie mnie nie zaprosiła. Nie zrobiłem nic, co mogłoby wyrządzić szkodę Donowi. — Nie mówię panu Stacy, że chciałbym wyjść gdzieś razem z Marjory, ponieważ mógłby mnie zapytać, dlaczego tego nie zrobiłem, a ja nie chcę odpowiadać na to pytanie.
— Może nie ma to sensu dla pana — odpowiada — ale dla mnie tak. Widujemy mnóstwo tego typu sytuacji, gdy zazdrość przeradza się we wściekłość. Pan nie musiał niczego robić; to wszystko tkwiło tylko w nim.
— Jest normalny — mówię.
— Formalnie nie jest upośledzony, panie Arrendale, ale nie jest normalny. Normalni ludzie nie podkładają ładunków wybuchowych w cudzych samochodach.
— Chodzi panu o to, że jest szalony?
— Sąd o tym orzeknie — wyjaśnia pan Stacy. Kręci głową. — Panie Arrendale, dlaczego próbuje pan go usprawiedliwiać?
— Wcale nie… Zgadzam się, że postąpił źle, ale wstawienie mu chipa do mózgu i przerobienie na kogoś innego…
Przewraca oczami.
— Chciałbym, żeby uczciwi ludzie lepiej rozumieli OCW. To nie polega na tym, że robi się z niego kogoś innego. Będzie Donem, tyle że wolnym od przymusu krzywdzenia ludzi, którzy go denerwują. Dzięki temu nie będziemy musieli trzymać go latami w zamknięciu, aby powstrzymać przed powtórzeniem czegoś takiego. On po prostu nigdy więcej tego nie zrobi. Nikomu. To znacznie bardziej humanitarne od wieloletniego zamykania ludzi z innymi złymi ludźmi w środowisku, które sprawia, że stają się jeszcze gorsi. To nie boli, nie zamieni go w robota. Będzie prowadził normalne życie… Nie będzie mógł tylko popełniać brutalnych przestępstw. Przekonaliśmy się, że to jedyna skuteczna metoda, z wyjątkiem kary śmierci, która, przyznaję, byłaby nieco zbyt radykalną karą za to, co zrobił panu.
— Nadal mi się to nie podoba — mówię. — Osobiście nie chciałbym, żeby ktoś wkładał mi chip do mózgu.
— Istnieją dozwolone prawem zastosowania medyczne — przypomina. Wiem o tym. Słyszałem o ludziach cierpiących na nieuleczalne ataki, chorobę Parkinsona lub uszkodzenie rdzenia kręgowego, dla których wymyślono specjalne chipy i bypassy, i to jest dobra rzecz. Ale w tym przypadku nie jestem pewny.