Выбрать главу

– Ha! – wykrzyknęła Tiril z triumfem. – Tutaj mamy dziadka z Tierstein!

– No, rzeczywiście! – ucieszył się Móri. – Erlingu, czytaj!

– Sam dałbyś sobie z tym radę równie dobrze jak ja, ponieważ teraz zaniechali francuskiego i przeszli na niemiecki. W każdym razie napisano tutaj, co następuje: „GILBERT, HRABIA Z TIERSTEIN, 1080 – 1096”.

– To musi być ten starszy, ojciec, który fragmenty klucza podzielił pomiędzy trzech synów.

– Świetnie – mruknęła Tiril. – Tak. To on, bo na następnej płycie mowa jest o synu. O naszym znajomym, potwornym hrabim von Tierstein, którego mieliśmy przyjemność spotkać w Tiveden. Kiedy on żył?

– Kiedy żył, nie wiem. Ale był Wielkim Mistrzem Zakonu Świętego Słońca od 1097 do 1140.

– To bardzo długo – stwierdził Móri. – I obaj z ojcem posiadali księgę o kamieniu Ordogno. Ale w tym mniej więcej okresie wiedza o kamieniu musiała zaginąć, bo później już nic o tym nie słychać. Do naszych czasów zachowały się jedynie wzmianki w legendach.

– Masz rację – potwierdził Erling. Odwrócił kolejną płytę. – Ech, dlaczego oni ryli w wapieniu? Tu po prostu nic się nie da odcyfrować! Ale zaraz, zaraz, widzę coś bardziej czytelnego, chociaż też na wapieniu. Popatrzmy… Niech to licho! Tym razem znowu po włosku, a tego języka nie znam ani trochę.

– Ja myślałem, że potrafisz wszystko – rzekł Móri.

– Dziękuję za zaufanie, ale, jak widzisz, niestety nie. Chociaż co nieco mogę i z tego zrozumieć. Słuchajcie: „GUILELMO ZŁY Z NEAPOLU, 1158 – 1166”. Okropnie dużo było tych różnych złych. Wiecie, coś nie bardzo mi się ta sekta podoba.

– Mnie się nigdy nie podobała – stwierdził Móri. – Co tam napisano o tym Guilelmo Złym? Guilelmo to imię, znaczy tyle samo co Wilhelm.

– Nie rozumiem ani słowa – musiał przyznać Erling. – Przestudiujemy wszystko bardzo dokładnie po powrocie do Theresenhof.

Następne płyty były przeważnie całkiem nieczytelne i na koniec trafili na wyraźniejszy zapis „PEDRO OKRUTNY Z KASTYLII, 1355 – 1360”.

– No to znowu jesteśmy w Hiszpanii – rzekł Erling. – Trzymamy się południowych i zachodnich obszarów Europy, to widać wyraźnie. To, że Tierstein na jakiś czas osiedlił się w Szwecji, jest całkowitym przypadkiem.

– Naprawdę? Nie byłabym taka pewna – zaoponowała Tiril. – Oni tam czegoś szukali, nie zapominaj o tym!

– Szukali „morza, które nie istnieje”, tak, masz rację.

– Dobrze, i co oznacza dalsza część napisu? – zapytał Móri.

– Pojęcia nie mam – odpad Erling. – Zobaczymy, może odnajdziemy jakiś trop. Kto następuje po Pedro Okrutnym? Iwan Groźny?

– Nie żartuj sobie – roześmiała się Tiril. – Ale chyba nie bardzo się myliłeś.

– Aha, „CARLOS ZŁY Z NAVARRY”! Znowu zły. „1360 – 1387”. Wróciliśmy do Hiszpanii, ale przeskok jest duży, bo płyty z wapienia się rozpadają. Szkoda, szkoda! A tutaj? Znowu coś czytelnego. Granit. Błogosławiony granit! Oj!

Erling zesztywniał, w mdłym świetle wieczoru widać było, że blednie. Tamci patrzyli na niego nie pojmując, o co chodzi. Potem Tiril odczytała napis:

– “TOMAS DE TORQUEMADA,1450 – 1498”. Co w nim było wyjątkowego?

– Nigdy nie słyszeliście tego nazwiska?

– Nie.

– Ciarki przechodzą mi po plecach – powiedział Erling. – Tomas de Torquemada był najokrutniejszym człowiekiem na świecie w czasach inkwizycji. To dominikanin wyznaczony przez papieża na wielkiego inkwizytora Hiszpanii. Bezlitośnie prześladował odmiennie myślących. Nikt nie wie, ile tysięcy ludzi posłał na stos lub kazał zgładzić za pomocą diabelsko wymyślnych tortur. A wszystko na chwałę Boga.

– Okropne – mruknęła Tiril. – Kto go zastąpił?

Spojrzała na ostatnią już płytę.

– Jego własny uczeń – odparł Erling. – Popatrz, tutaj jest napisane: „Uczeń Torquemady, dominikanin, WILFRED VON GRABEN”!

– Oto go mamy! „I wraz z nim niniejsza księga o śpiących wielkich mistrzach została pochowana”.

– Z tych kamiennych płyt możemy się dowiedzieć jeszcze bardzo dużo – stwierdził Erling. – Ale teraz już zmierzcha. Lepiej zróbmy to w domu, w Theresenhof. Zbierajmy się stąd, to podejrzane miejsce!

– Ale jak zdołamy przetransportować kamienną księgę?

To był rzeczywiście problem. Księga ważyła sporo, była przy tym nieporęczna, a w dodatku niesłychanie wrażliwa na wstrząsy, a należało ją chronić przed dalszymi uszkodzeniami, dopóki treść nie zostanie możliwie jak najdokładniej rozszyfrowana.

Erling rozstrzygnął sprawę.

– Włożę księgę do mojego plecaka. Będzie mi ciężko, ale to najlepszy sposób.

Móri ofiarował się, że poniesie plecak, Erling jednak upierał się, że da radę sam. Starannie ułożył pakunek na grzbiecie, a rzemienie plecaka skrzyżował na piersiach.

– No! Jesteśmy gotowi opuścić te okropne skały – powiedziała Tiril zadowolona. – To cudowne uczucie!

Ledwie zeszli ścieżką kawałek w dół, gdy Móri przystanął.

– Otrzymałem ostrzeżenie – rzekł zaniepokojony.

– Nie, proszę, już nic więcej – wyszeptała Tiril.

– A nie pamiętasz, że już w drodze pod górę wyczuwałem jakieś zagrożenie za nami? I Nauczyciel również ostrzegał przed czymś podobnym.

– Tak. Tylko że teraz ja już nie mam sił na nic więcej. Chcę wracać do domu, do dzieci. I zapomnieć o tych okropnych chwilach pod ziemią…

Nie zdążyła dokończyć zdania, bowiem rzuciło się na nich czterech mężczyzn o ponurym wyglądzie.

– Kobietę brać żywcem! – krzyczał jeden z napastników.

– Nie, nie! – wrzeszczała Tiril i wyrywała się rozpaczliwie dwóm opryszkom, którzy chcieli ją związać rzemieniami. Klęli siarczyście, bo Tiril kopała ich i tłukła pięściami, ale niewiele mogła poradzić i w chwilę później leżała na ziemi ze związanymi rękami i nogami, całkiem bezradna. Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Tiril nieustannie wzywała Nidhogga i pozostałych.

Jeden z napastników przerzucił ją sobie przez ramię i zbiegł ścieżką w dół. Drugi został, by pomagać kompanom.

Tiril zdążyła odwrócić głowę i zobaczyła swego męża oraz przyjaciela zajadle broniących się przed rzezimieszkami.

– Nie! Zostawcie ich! – krzyknęła, ale jej żałosne nawoływania nie były w stanie zapobiec temu, co działo się przed jej oczyma. – Duchy! Na pomoc!

Widziała, że Erling został rzucony na krawędź skały i jeden z napastników potężnym kopniakiem zepchnął go w dół. Plecak z bardzo ciężką zawartością nieuchronnie ściągał go w przepaść.

Równie źle było z Mórim. W ostatniej chwili, zanim została zniesiona niżej, Tiril zobaczyła, że jej ukochanego męża przeszył miecz. Wykrzykiwała pod adresem prześladowców jakieś słowa i przekleństwa bez związku.

Zobaczyła jeszcze, jak Móri kuli się pod wpływem nieznośnego bólu, po czym wszystko zniknęło jej z oczu.

– O, nie, nie! – krzyczała. – Nie, nie!

– Stul pysk, babo przeklęta – warknął mężczyzna, który ją niósł, ale w odpowiedzi dostał od niej wściekłego kuksańca.

Udręczona, szeptem gorąco prosiła:

– Duchy Móriego! Pomóżcie nam, zwracam się do was raz jeszcze! Wróćcie do nas! Ratujcie Móriego, ja sobie jakoś poradzę sama. Błagam was wszystkich, ratujcie go! I Erlinga! On sobie na to nie zasłużył. Ratujcie ich! Ratujcie! Oni nie mogą umrzeć! Nie z powodu tych ponurych nędzników, dlaczego dobrzy ludzie mają ginąć z rąk opryszków? Czy to sprawiedliwe? Co świat będzie miał z tych drani? Tak bym chciała odzyskać moich najdroższych przyjaciół!