Выбрать главу

Nic nie pomagało zatykanie uszu rękami, bo wołanie rozlegało się gdzieś w głębi jej jestestwa. Zarówno tam, jak i na zewnątrz. Jakby docierało do niej z jakiegoś miejsca w górze, może w dachu albo ze ścian. W każdym razie jego źródło znajdowało się bardzo daleko stąd, a mimo to nie mogła się oprzeć wrażeniu, że tkwi w jej głowie.

Głos odezwał się znowu. Teraz słów było więcej:

– Theresa von Habichtsburg!

Prastara nazwa pierwszego habsburskiego zamku, Habichtsburg, Góra Jastrzębi. Skąd Głos mógł znać tę nazwę?

Wszystko wskazywało na to, że Glos posługuje się językiem niemieckim. Albo przynajmniej jego ojczysty język jest blisko z niemieckim spokrewniony.

Glos był taki uwodzicielski. Zagłuszał wszystkie świadome myśli. Budził w księżnej poczucie bezpieczeństwa, jakby została otulona jakąś nieprzenikalną tkaniną. Jakby mówił: „Jeśli tylko do mnie przyjdziesz, wszystko będzie dobrze”.

Był dzisiaj bardziej natarczywy i bardziej dobitny niż zazwyczaj. Jakby dawał do zrozumienia, że wszystko musi się rozstrzygnąć teraz albo nigdy. Theresa, która, słyszała wołania od jakiegoś czasu przez sen, nie mogła zrozumieć, dlaczego nie jest w stanie spełnić polecenia Głosu. Miał on przecież siłę, dokładnie tak samo jak jej ojciec i dziadek. Im była powolna we wszystkim, nie pytając dlaczego. Posłuszeństwo wobec starszych było w niej głęboko zakorzenione.

Raz jeszcze Głos wezwał ją, by przyszła. Brzmiało to usypiająco, oszałamiająco, czyniło ją bezwolną.

– Tak – wyszeptała sama do siebie.

Wtedy nadeszły całkiem inne słowa:

– Theresaaa, gdzie ty jesteś?

– Tutaj – odparła sennie. – Tutaj jestem.

Głos był poirytowany. Zniecierpliwiony. Chciał wiedzieć, gdzie dokładnie.

Na to pytanie Theresa odpowiedzieć nie mogła, była bowiem kompletnie oszołomiona, a podczas tej podróży zatrzymywali się tylekroć, w tylu różnych miejscach, że nie byłaby w stanie określić, gdzie się znajdują akurat teraz. Odpowiedziała tylko:

– Zaraz przyjdę.

I zaczęła się ubierać.

Zawsze bądź posłuszna dorosłym. To pierwsze przykazanie jej dzieciństwa.

Trzej służący brata Lorenza przenieśli wszystkie bagaże na pokład łodzi, która miała zawieźć ich do Szwecji. Stamtąd drogą lądową zamierzali podążyć do Norwegii.

Służący zostali dobrani niezwykle starannie; jeden z nich pochodził z północnych krajów i dzięki temu mógł być tłumaczem na barbarzyńskiej ziemi.

Lorenzo stał przy relingu i dygotał z zimna, chociaż miał na sobie ciepły sweter, który dała mu żona, i jeszcze wiele innych ubrań. Morze było ohydnie szare, pokryte spienionymi sztormowymi falami. Lorenzo przymocował kapelusz szalikiem zawiązanym pod brodą i walczył jak mógł o zachowanie godnego wyglądu, mimo że opatulił się w niemal wszystko, co miał, a na dodatek ciekło mu z nosa.

Był to ostatni w tym roku statek przez cieśninę. Przy tamtym brzegu zaczynał się już kłaść lód.

Lorenzo tedy nie będzie mógł wrócić wcześniej niż, dopiero z nadejściem wiosny. Był wściekły, ale cóż mógł na to poradzić? Rozkaz to rozkaz, nikt nie odmawia Mistrzowi.

Tłumacz dyskutował gorączkowo z jakimś wysokim członkiem załogi. Na kei zaczynano odwiązywać cumy.

– Signore Lorenzo… – tłumacz był podniecony.

– Tak, co się stało?

– Ten człowiek powiada, że księżna Theresa wraz z orszakiem pojechała znowu na południe.

– Co takiego? – ryknął Lorenzo i poczuł, że z gniewu twarz robi mu się purpurowa.

Stateczek powoli odpływał od kei.

– Zatrzymajcie się! – krzyknął Lorenzo. – Nakazuję wam zatrzymać łódź! Muszę zejść na ląd!

Przeklęte babsko! Czy ona sama nie wie, czego chce?

Szyper nie miał ochoty słuchać poleceń Lorenza. Łódź. była szwedzka, miała przed sobą ostatni kurs w tym sezonie, szyper chciał wracać do domu i nie miał czasu na zabawy.

Nakłonienie kapitana „do rozsądku” kosztowało Lorenza połowę zawartości jego podróżnej kasy. I, oczywiście, mnóstwo czasu pochłonęło ponowne wyładowanie wszystkiego, co należało do Włochów.

Potem Lorenzo znowu stracił bardzo wiele czasu na odszukanie zamku Gottorp, gdzie jednak Theresy nie było od wielu tygodni i dokąd ona sama nigdy już nie chciała wracać. Uzyskał w zamian informację, że księżna zamierzała prędzej czy później powrócić do swojej ojczyzny, czyli do Austrii.

No cóż, powinien być przynajmniej wdzięczny losowi, że w porę pozwolił mu zawrócić na południe. Lorenzo jednak wszystko widział w ponurych barwach. Czuł się pokonany i oszukany.

Mimo wszystko trafił na trop, chociaż bardzo się spóźniał. Dość łatwo było poruszać się śladami Theresy z gospody do gospody. Wszędzie ludzie ją pamiętali, zresztą osoba z takim eleganckim ekwipażem, podróżująca ze specjalnym orszakiem, nie może się przemknąć nie zauważona.

Nic jednak nie pomagało. Lorenzo był zły. Bardzo, bardzo zły. Jeśli kiedykolwiek w jego duszy gościła litość, to teraz nie został po niej najmniejszy nawet ślad. Nikt nie może sobie kpić z brata Lorenza!

Rozdział 6

Kiedy Tiril i Móri siedzieli rano przy śniadaniu w głównej izbie gospody, przybiegła pokojówka Theresy. Jej twarz wyrażała głębokie zmartwienie i poczucie winy.

– Zaspałam dzisiaj, sama nie, wiem, jak to się mogło stać – mówiła zgnębiona. – A kiedy się obudziłam, jej wysokość już wstała. Czy księżnej pani tu nie ma?

– Nie. I wcale jej dzisiaj nie widzieliśmy!

Przesłuchania woźnicy i dwóch służących, którzy towarzyszyli księżnej, do niczego nie doprowadziły. Rozmowy z tutejszymi ludźmi także nie. Dopóki nie porozmawiali z jedną z dziewcząt kuchennych, które zaczynają swą pracę najwcześniej.

Otóż ta właśnie dziewczyna stała przy oknie na pięterku wyjmowała ze skrzynek zmarznięte pelargonie. Wtedy zobaczyła, że ta „piękna pani” wychodzi przez główne drzwi. Nie rozwidniło się jeszcze całkiem, ale dziewczyna gotowa była przysięgać, że widziała właśnie księżnę. Piękna pani miała na sobie płaszcz podróżny, a kiedy wyszła z domu, przez chwilę stała na schodach, jakby się wahała. Potem skierowała wzrok ku południowi i szybkim krokiem ruszyła w stronę bramy. Po chwili zniknęła na drodze.

Dziewczyna myślała, że elegancka pani nie może spać I chciała się trochę przespacerować.

– Na drodze, powiadasz. Ale tutaj jest kilka dróg. Na której?

Służąca podeszła do okna i pokazała.

– To znaczy na południe? – zapytał Móri.

Dziewczyna sprawiała wrażenie zakłopotanej.

– Nie. Ja tylko widziałam, jak pani szła do dużej krzyżówki. A w którą stronę poszła stamtąd, to nie wiem.

– W stronę domu, do Wiednia? – zastanawiała się Tiril.

– Tego nie możemy wiedzieć – odparła zaufana pokojówka Theresy. – Teraz jesteśmy koło Hochstadt. Droga na Wiedeń, a także do Kärnten, gdyby jej wysokość chciała pójść do Theresenhof, prowadzi na wschód. Ale nie wiemy, którą drogę jej wysokość wybrała.

– A dokąd prowadzi ta droga, która od krzyżówki biegnie na południe? – zapytał Móri.

Woźnica i karczmarz zawołali jeden przez drugiego:

– W stronę Szwajcarii.

– Ale moja mama nic o tym nie wie. Ona chciała się tylko przejść – powiedziała Tiril.

– W środku nocy? No tak, o świcie… Mimo wszystko bardzo mnie to martwi – rzekł Móri.

Jeden ze służących wtrącił:

– Jej wysokość może się stać ofiarą napadu.

– Nie sądzę – zaprzeczył Móri w zamyśleniu. Odwrócił się do służącego. – Pojechałbyś ze mną? I może jeszcze ktoś z gospody? Pożyczycie nam koni?