— Jakoś, panie Prasa. I nie ma co się podlizywać, prostaki, mówiłem im, nie rugam aligantów, demoniszcze. Tysiącletnia wskazówka i krewetki. Licho.
— Hau.
William znów popatrzył na psa.
— Wark — powiedział zwierzak.
Gunilla poskrobał się w coś ukrytego w gęstwinie brody. — Jedną cechę tego miasta zdążyłem już zauważyć — rzekł. — Ludzie kupią tu niemal wszystko od człowieka na ulicy.
Sięgnął po plik świeżych kartek, jeszcze wilgotnych od tuszu.
— Rozumiesz mnie? — upewnił się.
— Demoniszcze.
Gunilla szturchnął Williama pod żebro.
— Co to znaczy? Tak czy nie?
— Prawdopodobnie tak.
— Dobra. No więc patrz tutaj. Jeśli sprzedasz te kartki po, hm, po dwadzieścia pensów sztuka, możesz zatrzymać…
— Zaraz! Nie możemy sprzedawać aż tak tanio!
— Dlaczego nie?
— Dlaczego? Bo… bo… bo wtedy każdy będzie mógł to przeczytać. Dlatego.
— I dobrze, bo to znaczy, że każdy będzie mógł zapłacić dwadzieścia pensów — odparł spokojnie Gunilla. — Biednych ludzi jest o wiele więcej niż bogatych i o wiele łatwiej wyciągnąć od nich pieniądze. — Wykrzywił się do Paskudnego Starego Rona. — Może cię zdziwi pytanie — rzekł — ale czy masz jakichś przyjaciół?
— Mówiłem im! Mówiłem! Niech ich demoniszcze!
— Zapewne tak — wyjaśnił William. — Trzyma się z grupą, hm… nieszczęśników, którzy mieszkają pod którymś z mostów. Właściwie nie tyle się trzyma, ile raczej zsuwa.
— No więc tak — powiedział Gunilla, machając Ronowi egzemplarzem „Pulsu”. — Przekaż im, że jeśli sprzedadzą to ludziom po dwadzieścia pensów, mogą sobie zatrzymać po jednym błyszczącym pensie.
— Tak? A ty możesz sobie wsadzić tego błyszczącego pensa tam, gdzie słońce nie dochodzi — odparł Ron.
— Aha, czyli nie… — zaczął Gunilla. William położył mu dłoń na ramieniu.
— Przepraszam, jedną chwilę… Co takiego powiedziałeś, Ron?
— Demoniszcze — oświadczył Paskudny Stary Ron. Wcześniejsze zdanie brzmiało jak wypowiedziane głosem Rona i wydawało się dochodzić mniej więcej z okolic twarzy Rona, tyle że prezentowało spójność bardzo dla niego nietypową.
— Chcesz więcej niż pensa? — zapytał ostrożnie William.
— Robota jest warta pięć pensów od sztuki — odparł Ron. — Mniej więcej.
William popatrzył w dół, ku małemu szaremu psu. A pies odpowiedział mu przyjaznym spojrzeniem.
— Hau — powiedział. William znów podniósł wzrok.
— Dobrze się czujesz, Paskudny Stary Ronię?
— Gutla giwa, gutla giwa — odparł Ron tajemniczo.
— No dobrze… Dwa pensy — zaproponował Gunilla.
— Cztery — zdawał się mówić Ron. — Ale skończmy z tymi targami. Dolara za trzydzieści?
— Zgoda.
Dobrogór splunął na dłoń i wyciągnąłby ją, by przypieczętować umowę, gdyby William nie złapał go nerwowo za przegub.
— Nie…
— O co chodzi?
William westchnął.
— Czy cierpisz na jakąś straszliwą i oszpecającą chorobę?
— Nie!
— A chciałbyś?
— Och… — Gunilla opuścił rękę. — Dobrze. Powiedz swoim kumplom, żeby przyszli tu jak najszybciej. Zgoda?
Zwrócił się do Williama.
— Można im wierzyć?
— No… w pewnym sensie. Chyba nie byłoby dobrym pomysłem zostawianie gdzieś na wierzchu rozpuszczalników do farb.
Na zewnątrz Paskudny Stary Ron i jego pies wyszli. Co zaskakujące, na ulicy rozmowa wciąż się toczyła, mimo że technicznie uczestniczyła w niej tylko jedna osoba.
— Widzisz? Mówiłem ci. Najlepiej, jeśli zostawisz mi gadanie, jasne?
— Demoniszcze.
— Właśnie. Mnie się trzymaj, a raczej nie zginiesz.
— Demoniszcze.
— Doprawdy? Cóż, to chyba musi mi wystarczyć. Szczek, szczek.
Dwunastu ludzi mieszkało pod Bezprawnym Mostem w luksusach. Nietrudno osiągnąć luksus, kiedy określa się go jako coś do jedzenia co najmniej raz dziennie, a zwłaszcza gdy ma się tak szeroką definicję „czegoś do jedzenia”. Formalnie byli żebrakami, choć rzadko kiedy musieli żebrać. Można ich uznać za złodziei, chociaż brali tylko to, co zostało wyrzucone, zwykle przez ludzi, którzy chcieli jak najszybciej uniknąć ich obecności.
Obcy sądzili, że przywódcą grupy jest Kaszlak Henry, który byłby mistrzem miasta w kaszlu, gdyby ktokolwiek inny stanął do walki o ten tytuł. Jednak grupa rządziła się zasadami prawdziwej demokracji tych, co nie mają głosu. Był wśród nich Arnold Boczny, któremu brak nóg dawał dodatkową przewagę w każdej barowej bójce, gdzie człowiek o mocnych zębach na wysokości krocza naprawdę robił, co chciał. A gdyby nie kaczka, której obecności na głowie konsekwentnie zaprzeczał, Kaczkoman byłby uznawany za wytwornie się wyrażającego i wykształconego człowieka, równie zdrowego na umyśle jak jego sąsiad. Pech chciał, że tym sąsiadem był Paskudny Stary Ron.
Pozostałych osiem osób było Ogólnie Andrewsem.
Ogólnie Andrews był jednym człowiekiem posiadającym znacznie więcej niż jeden umysł. W stanie spoczynku, gdy nie musiał się mierzyć z żadnym konkretnym problemem, oznaką tego były jedynie dostrzegalne w tle skurcze i migotania, gdy jego twarz przechodziła losowo pod kontrolę na przemian Jossi, lady Hermiony, małego Sidneya, pana Viddle’a, Kędzierzawego, Sędziego i Druciarza. Był również Burkę, ale zespół widział go tylko raz i więcej nie chciał, zatem pozostałe siedem osobowości trzymało go bezpiecznie zagrzebanego. Nikt w ciele nie reagowakna nazwisko Andrews. W opinii Kaczkomana, który chyba najlepiej z całego zespołu radził sobie z myśleniem prostoliniowym, Andrews był zapewne jakąś niewinną i gościnną osobą o dyspozycji metapsychicznej, która została zwyczajnie przygnieciona przez dusze kolonizujące.
Tylko w łagodnym towarzystwie pod mostem taka zbiorowa osobowość jak Andrews mogła znaleźć przyjazną niszę. Przyjęli go, a raczej ich, do swego bractwa wokół dymiącego ogniska. Dobrze tu pasował ktoś, kto nie był tą samą osobą przez czas dłuższy niż pięć minut.
Inną cechą jednoczącą cały zespół — choć prawdopodobnie nic nie mogłoby w pełni zjednoczyć Ogólnie Andrewsa — była gotowość do wiary, że psy potrafią mówić. Grupa zebrana wokół tlącego się ognia wierzyła, że słyszała, jak mówią… na przykład ściany. W porównaniu z nimi pies nie był trudny. Poza tym szanowali fakt, że Gaspode był z nich wszystkich najbystrzejszy i nigdy nie pił niczego, co korodowało pojemnik.
— Sprófujemy jeszcze raz, dofrze? — zaproponował. — Jeśli sprzedacie trzydzieści tych rzeczy, dostaniecie dolara. Całego dolara. Jasne?
— Demoniszcze.
— Kwak.
— Haaargghhh… gak!
— Ile to będzie w przeliczeniu na stare buty?
Gaspode westchnął.
— Arnoldzie, możesz użyć tych pieniędzy, żefy kupić tyle starych…
Od strony Ogólnie Andrewsa rozległo się burczenie i reszta zespołu znieruchomiała. Kiedy Ogólnie Andrews milczał przez chwilę, nigdy nie było wiadomo, kim się stanie.
Zawsze istniała możliwość, że pojawi się Burke.
— Czy mogę zadać pytanie? — odezwał się Ogólnie Andrews nieco zachrypłym sopranem.
To lady Hermiona. Uspokoili się. Ona nie sprawiała kłopotów.
— Tak… droga pani? — odpowiedział Gaspode.
— To chyba nie będzie… praca, prawda?
Samo wymówienie tego słowa przyprawiło resztę zespołu o atak napięcia i oszołomionej paniki.