— Haaaruk… gak!
— Demoniszcze!
— Kwak!
— Nie, nie, nie — zapewnił pospiesznie Gaspode. — To przecież żadna praca. Zwykłe dawanie ludziom jakichś rzeczy i franie pieniędzy? Dla mnie to nie wygląda na pracę.
— Nie będę pracował! — krzyknął Kaszlak Henry. — Jestem społecznie nieprzystosowany w całej dziedzinie robienia czegokolwiek!
— My nie pracujemy — oświadczył Arnold Boczny. — Jesteśmy dżentelmenami le-su-łar.
— Ehem… — chrząknęła lady Hermiona.
— Dżentelmenami i damami le-su-łar — poprawił się elegancko Arnold.
— Zima jest bardzo surowa. Dodatkowe pieniądze by się przydały — zauważył Kaczkoman.
— A po co? — zdziwił się Arnold.
— Za dolara dziennie żylibyśmy jak królowie, Arnoldzie.
— Znaczy jak? Ktoś by nam poucinał głowy?
— Nie, chciałem…
— Ktoś schowałby się w wychodku z rozżarzonym do czerwoności pogrzebaczem i…
— Nie! Chodziło mi o to, że…
— Ktoś by nas utopił w beczce wina?
— Nie, to by było umieranie jak królowie, Arnoldzie.
— Nie jestem pewien, czy znalazłafy się feczka wina tak wielka, żefyś nie zdołał dopić się do wolności — mruknął Gaspode. — Więc co wy na to, panowie? Och, i pani, oczywiście… Czy mam… Czy Ron ma powiedzieć chłopakowi, że damy sofie radę?
— Pewnie.
— W porządku.
— Gawwwark… ptfu!
— Demoniszcze!
Spojrzeli na Ogólnie Andrewsa. Wargi mu się poruszały, twarz dygotała. Po chwili wystawił w górę pięć demokratycznych palców.
— Wniosek przeszedł — oświadczył Gaspode.
Pan Szpila zapalił cygaro. Palenie było jego jedyną wadą. A przynajmniej jedyną, którą uważał za wadę. Pozostałe to jedynie kwalifikacje zawodowe.
Wady pana Tulipana także nie miały granic, przyznawał się jednak tylko do taniego płynu po goleniu, bo przecież człowiek musi coś pić. Prochy się nie liczyły, choćby dlatego że tylko raz udało mu się zdobyć takie prawdziwe. Obrabowali wtedy końskiego doktora, a pan Tulipan połknął dwie wielkie pigułki, od których wszystkie żyły pod skórą mu zgrubiały i sterczały jak fioletowe węże ogrodowe.
Nie byli bandytami. A przynajmniej nie myśleli o sobie jak o bandytach. Nie byli też złodziejami. A przynajmniej nigdy nie myśleli o sobie jak o złodziejach. Nie myśleli też o sobie jak o skrytobójcach. Skrytobójcy są eleganccy i mają zasady. Szpila i Tulipan — Nowa Firma, jak chętnie określał ich pan Szpila — nie przestrzegali żadnych zasad.
Uważali się za pośredników. Byli ludźmi, którzy bywali w różnych miejscach, którzy sprawiali, że działy się różne rzeczy.
Trzeba tu zaznaczyć, że kiedy mówi się „myśleli”, oznacza to „pan Szpila myślał”. Pan Tulipan używał głowy bardzo często, z odległości około ośmiu cali, ale poza jedną czy dwoma zaskakującymi dziedzinami nie był człowiekiem skłonnym do używania mózgu. Ogólnie biorąc, wielosylabowe przemyślenia pozostawiał panu Szpili.
Pan Szpila z kolei nie radził sobie dobrze z ustawiczną, bezmyślną przemocą i podziwiał fakt, że pan Tulipan miał jej pozornie niewyczerpane rezerwy. Kiedy spotkali się po raz pierwszy i dostrzegli u siebie nawzajem te cechy, które przekształcą ich partnerstwo w coś więcej niż sumę jego części, pan Szpila zauważył, że pan Tulipan nie jest — jak wydawało się reszcie świata — jeszcze jednym wariatem. Pewne negatywne cechy potrafią osiągnąć granice perfekcji zmieniające samą ich naturę — a pan Tulipan przekształcił wściekłość w formę sztuki.
Nie była to wściekłość na cokolwiek, lecz czysta, platoniczna wściekłość płynąca gdzieś z gadzich głębin duszy, niewysychająca fontanna rozżarzonej urazy. Pan Tulipan wiódł życie na tej cienkiej linii, którą większość ludzi osiąga tuż przed tym, nim poderwie się i zacznie wielokrotnie uderzać kogoś kluczem do śrub. Pan Szpila zastanawiał się czasem, co mu się przydarzyło, co napełniło go taką wściekłością, ale dla pana Tulipana przeszłość była innym krajem — krajem o bardzo silnie strzeżonych granicach. Niekiedy pan Szpila słyszał, jak krzyczy przez sen.
Niełatwo było wynająć pana Tulipana i pana Szpilę. Należało znać odpowiednich ludzi. Albo, żeby wyrazić to bardziej precyzyjnie, należało znać nieodpowiednich ludzi, a by ich poznać, należało bywać w pewnych typach barów i przeżyć, co stanowiło pierwszy test. Nieodpowiedni ludzie, naturalnie, nie znali pana Tulipana i pana Szpili. Ale znali… kogoś. I ten ktoś ogólnie wyrażał bardzo ostrożną opinię, że być może wie, jak się skontaktować z ludźmi typu szpilowatego lub tulipanicznego. Chwilowo nie mógł sobie przypomnieć niczego więcej ze względu na luki w pamięci, spowodowane brakiem pieniędzy. Po otrzymaniu lekarstwa sugerował bardzo ogólnie inny adres, gdzie zainteresowany spotykał w ciemnym kącie jeszcze innego człowieka. Ten z naciskiem twierdził, że nigdy nie słyszał o nikim zwanym Tulipanem ani Szpilą. A także pytał, gdzie klient będzie, powiedzmy, dzisiaj o dziewiątej wieczorem.
Wtedy dopiero następowało spotkanie z panem Tulipanem i panem Szpilą. Wiedzieli już, że klient ma pieniądze, że chce coś załatwić, a jeśli był naprawdę głupi, znali też jego adres.
Dlatego niespodzianką dla Nowej Firmy okazał się fakt, że ostatni klient zgłosił się do nich bezpośrednio. To było niepokojące. Niepokoił również fakt, że był martwy. Trupy nie budziły niepokoju u Nowej Firmy, ale nie lubiła, kiedy się odzywają.
Pan Slant odchrząknął. Pan Szpila zauważył, że uniósł się nad nim obłoczek kurzu. Albowiem pan Slant był zombi.
— Muszę ponownie zaznaczyć, że w tej sprawie jestem tylko pośrednikiem…
— Tak jak my — zauważył pan Tulipan.
Pan Slant zasugerował miną, że nawet za tysiąc lat nie będzie taki jak pan Tulipan, jednak powiedział:
— Istotnie. Moi klienci chcieli, bym znalazł… ekspertów. Znalazłem panów. Przekazałem pewne zapieczętowane instrukcje. Przyjęli panowie zlecenie. Jak rozumiem, w rezultacie podjęli panowie pewne… działania. Nie wiem, jakie to działania. I konsekwentnie nie będę wiedział, jakie to działania. Moje relacje z panami pozostaną, jak to się mówi, na odległość ramienia. Czy się rozumiemy?
— Co to za …one ramię? — zapytał pan Tulipan. W obecności martwego prawnika robił się nerwowy.
— Widzimy się tylko wtedy, kiedy to konieczne, mówimy tak mało, jak to tylko możliwe.
— Nie cierpię …onych zombi — stwierdził pan Tulipan.
Dziś rano spróbował czegoś, co znalazł w pudle pod zlewem. Jeśli to czyści rury, uznał, to znaczy, że jest chemiczne. Teraz odbierał dziwne przekazy od swoich jelit.
— Z pewnością jest to uczucie odwzajemnione — rzekł pan Slant.
— Rozumiem, co pan mówi — oświadczył pan Szpila. — Mówi pan, że jeśli coś pójdzie źle, to nigdy w życiu…
— Ehem… — kaszlnął pan Slant.
— …pozagrobowym — dodał natychmiast pan Szpila — nas pan nie widział. No dobrze. Gdzie są pieniądze?
— Zgodnie z żądaniem, uzgodniona wcześniej suma zostanie zwiększona o trzydzieści tysięcy dolarów na pokrycie wydatków szczególnych.
— W klejnotach. Nie w gotówce.
— Oczywiście. A moi klienci raczej nie wypisaliby panom czeku. Precjoza zostaną dostarczone jeszcze dzisiaj. Sądzę też, że powinienem wspomnieć o kolejnej kwestii.
Suchymi palcami przerzucił suche dokumenty w suchej aktówce. Po chwili wręczył panu Szpili teczkę.