Pan Szpila obserwował w niemym podziwie, jak kolega barwnie i wyczerpująco opisuje różnice między kością słoniową podrabianą w starym stylu — z użyciem kości — i …onym nowym sposobem, jaki wymyśliły krasnoludy, z użyciem rafinowanego oleju, kredy i …onego spirytusu naclańskiego.
Pan Tulipan podchodził chwiejnie do gobelinów, długo opowiadał o splocie prostym i wysokim, zalewał się łzami przed sceną w zieleni, a potem wykazywał, że duma galerii, trzynastowieczny gobelin ze Sto Lat, nie ma więcej niż sto lat właśnie, bo widzicie ten …ony kawałek purpury, o tutaj? W żaden sposób nie mieli wtedy takiego …onego barwnika. A to co takiego? Agatejskie naczynie do balsamowania z dynastii P’gi Su? Ktoś panu opchnął skorupy z …onej pralni, drogi panie! Ta …ona glazura to chłam!
To było niesamowite. Pan Szpila bywał tak oszołomiony, że niemal zapominał, by wsunąć do kieszeni kilka cennych drobiazgów. Chociaż od dawna wiedział o fascynacji kolegi sztuką. Kiedy musieli czasem spalić jakąś rezydencję, pan Tulipan zawsze pilnował, żeby naprawdę bezcenne dzieła wynieść najpierw — nawet jeśli musieli wtedy zmarnować trochę czasu, by przywiązać mieszkańców do łóżek. Gdzieś pod psychicznymi bliznami po samookaleczeniach, w samym sercu wibrującej wściekłości, tkwiła dusza prawdziwego konesera i bezbłędny instynkt piękna. Niezwykłe zjawisko u człowieka, który wciągał nosem kreski soli kąpielowych.
Wielkie drzwi na drugim końcu pokoju otworzyły się szeroko, ukazując mroczną przestrzeń za progiem.
— Panie Tulipanie… — odezwał się pan Szpila.
Tulipan oderwał się od skrupulatnego badania stolika — być może Tapasiego — pokrytego wspaniałą intarsją, wykorzystującą dziesiątki rzadkich …onych oklein.
— Tak?
— Pora znowu spotkać się z szefostwem — poinformował pan Szpila.
William szykował się, żeby wyjść z gabinetu już na dobre, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Uchylił je ostrożnie, ale zostały odepchnięte do końca.
— Ty całkowicie… absolutnie… niewdzięczna osobo!
Nie było to miłe określenie, zwłaszcza jeśli wypowiadała je osoba płci żeńskiej. Używała prostych słów, jak „niewdzięczna”, w taki sposób, jaki w ustach pana Tulipana wymagałby trzech kropek i końcówki „ona”.
William widywał już Sacharissę Cripslock, zwykle pomagającą dziadkowi w jego malutkim warsztacie. Nigdy nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Nie była specjalnie atrakcyjna, ale też nie wyglądała szczególnie źle. Zapamiętał ją po prostu jako dziewczynę w fartuchu, wykonującą w tle jakieś nieważne prace, jak odkurzanie miotełką czy układanie kwiatów. O ile w ogóle uformował jakąś opinię na jej temat, to taką, że cierpi na nieuzasadnioną pretensjonalność i złudzenie, że etykieta oznacza dobre wychowanie. Brała manieryzmy za maniery.
Teraz mógł się jej przyjrzeć o wiele dokładniej, głównie dlatego że zbliżała się do niego groźnie. W ten beztroski sposób, typowy dla ludzi wierzących, że zaraz mają zginąć, uświadomił sobie, że jest całkiem ładna, jeśli oceniać to przez stulecia. Koncepcje urody zmieniają się z latami; dwa wieki temu oczy Sacharissy by sprawiły, że wielki malarz Caravati przegryzłby własny pędzel; trzysta lat temu rzeźbiarz Mauvaise spojrzałby tylko na jej podbródek i upuścił sobie dłuto na nogę; tysiąc lat temu efebiańscy poeci zgodziliby się, że sam jej nos mógłby wyprawić w morze co najmniej czterdzieści okrętów. Miała też dobre średniowieczne uszy.
Dłoń jednak okazała się całkiem współczesna, kiedy wymierzyła Williamowi soczysty policzek.
— Te dwadzieścia dolarów miesięcznie to prawie wszystko, co mieliśmy!
— Przepraszam… Nie rozumiem…
— No dobrze, nie jest może bardzo szybki, ale w swoim czasie był jednym z najlepszych grawerów w mieście!
— Och… No tak. Eee… — William poczuł nagłe wyrzuty sumienia wobec pana Cripslocka.
— A pan mu to zabrał, ot tak!
— Ale ja nie chciałem! Krasnoludy zwyczajnie… Wszystko się zdarzyło przypadkiem!
— Pracuje pan dla nich?
— Raczej z nimi… tak jakby…
— A my tymczasem głodujemy?
Sacharissa oddychała gwałtownie. Miała też dobrze skonstruowane inne cechy, które nigdy nie wychodzą z mody i są na miejscu w dowolnym stuleciu. Najwyraźniej wierzyła, że surowe, staromodne sukienki tonują nieco ich efekt. Myliła się.
— Proszę posłuchać… Praktycznie nie mogę się od nich oderwać… — oświadczył William, starając się nie gapić zbyt otwarcie. — To znaczy od krasnoludów nie mogę się oderwać. Lord Vetinari był bardzo… stanowczy w tej kwestii. Nagle wszystko zrobiło się bardzo skomplikowane.
— Gildia Grawerów dostanie szału, wie pan o tym? — spytała.
— No… tak. — Desperacka myśl trafiła Williama nawet mocniej niż dłoń Sacharissy. — To jest coś. Czy mogłaby pani, no… powtórzyć to oficjalnie? Wie pani, na przykład „Dostajemy szału”, twierdzi rzecznik… rzeczniczka Gildii Grawerów.
— Dlaczego? — spytała podejrzliwie.
— Gwałtownie potrzebuję czegoś, co mógłbym umieścić w moim następnym wydaniu — odparł zrozpaczony William. — Czy pani mi pomoże? Zapłacę… no, dwadzieścia pensów za tekst, a potrzebuję co najmniej pięciu dziennie.
Otworzyła usta, by odpowiedzieć drwiąco, ale włączyły się obliczenia.
— Dolar dziennie? — upewniła się.
— Więcej, jeśli będą ładne i długie — obiecał William.
— Do tego pańskiego niby — listu?
— Tak.
— Dolar?
— Tak.
Przyjrzała mu się nieufnie.
— Przecież pana na to nie stać. Sam pan dostaje tylko trzydzieści dolarów. Mówił pan dziadkowi.
— Sytuacja trochę się zmieniła. Prawdę mówiąc, sam jeszcze nie całkiem się orientuję.
Wciąż przyglądała mu się z powątpiewaniem. Ale powoli zwyciężało w niej naturalne ankhmorporskie zainteresowanie odległą perspektywą dolara.
— No owszem, słyszę różne pogłoski — przyznała. — I… zapisywać je? Myślę, że to odpowiednie zajęcie dla damy, prawda? Kulturalne.
— No… coś koło tego, jak sądzę.
— Nie chciałabym robić czegoś, co nie jest… właściwe.
— Och, jestem pewien, że to właściwe.
— I gildia nie może mieć nic przeciwko, prawda? Przecież robi pan to od lat…
— Proszę posłuchać. Ja jestem mało ważny. Jeśli gildia chce protestować, muszą to załatwić z Patrycjuszem.
— Więc… no dobrze… jeśli jest pan pewien, że to odpowiednie zajęcie dla młodej damy…
— W takim razie proszę jutro przyjść do drukarni — rzekł William. — Myślę, że uda nam się za kilka dni przygotować następny papier z nowinami.
Sala balowa, cała w pluszach, czerwieni i złocie, pogrążona była w półmroku, pachniała stęchlizną i wyglądała upiornie z owiniętymi w pokrowce żyrandolami. Światło stojących pośrodku świec odbijało się mgliście w lustrach na wszystkich ścianach; kiedyś te zwierciadła pewnie rozjaśniały pomieszczenie, jednak przez lata pokryły się plamami, zmatowiały i odbicia świec przypominały rozmyte, podwodne lśnienie, widoczne przez las glonów.
Pan Szpila był już w połowie drogi na środek, kiedy uświadomił sobie, że słyszy tylko własne kroju. Pan Tulipan zatrzymał się i ściągał właśnie pokrowiec z czegoś zepchniętego pod ścianę.