Выбрать главу

— Co?

— Jaki mam mieć kolor? Czego byś chciał? — Kiedy to mówił, jedno z długich uszu powoli zmieniło barwę na fioletową, a nos nabrał nieco irytującego odcienia błękitu.

— Nie chcemy żadnych kolorów — rzekł pan Szpila. — Nie chcemy dźwięków. Nie chcemy wesołości. Chcemy tylko, żebyś robił, co ci się powie.

— A może poświęcicie krótką chwilę i wypełnicie kartę rejestracyjną? — zaproponował desperacko chochlik.

Ciśnięty z prędkością atakującego węża nóż wytrącił mu kartę z dłoni i przybił ją do lady.

— Ale możecie też odłożyć to na później…

— Ten człowiek… — zaczął pan Szpila. — Gdzie on się podział? Pan Tulipan sięgnął pod ladę i wyciągnął maga.

— Ten człowiek twierdzi, że jesteś z tych chochlików, które umieją powtórzyć wszystko, co słyszały.

— Tak, panie Tu Wstaw Swoje Imię.

— I niczego nie wymyślasz?

— One nie mogą nic dodać od siebie. — Mag oddychał z trudem. — Absolutnie nie mają wyobraźni.

— Więc jeśli ktoś tego wysłucha, będzie na pewno wiedział, że to prawda?

— Tak, na pewno.

— Wygląda na to, że właśnie czegoś takiego szukaliśmy — uznał pan Szpila.

— A jak będą panowie płacić? — zainteresował się mag.

Pan Szpila pstryknął palcami. Pan Tulipan wypiął pierś, wyprostował ramiona i z trzaskiem zacisnął pięści, które przypominały dwie torby różowych orzechów.

— Zanim zaczniemy mówić o …onej zapłacie — rzekł — chcielibyśmy pogadać z typem, który ułożył tę …oną gwarancję.

* * *

To, o czym William musiał teraz myśleć jak o swoim gabinecie, bardzo się zmieniło. Dawne wieszaki z pralni, rozczłonkowane konie na biegunach i inne śmieci zniknęły bez śladu, a na środku pomieszczenia stały dwa zsunięte biurka.

Były bardzo stare i odrapane, a żeby powstrzymać je od kiwania, należało — wbrew zdrowemu rozsądkowi — wsunąć kawałki złożonej tekturki pod wszystkie cztery nogi.

— Znalazłam je w sklepie z rzeczami używanymi — wyjaśniła nerwowo Sacharissa. — Nie były bardzo drogie.

— Tak, to widać. Hm… panno Cripslock… zastanawiałem się… Pani dziadek potrafi wygrawerować obrazek, prawda?

— Tak, oczywiście. Dlaczego jest pan cały ubłocony?

— A gdybyśmy zdobyli ikonograf i nauczyli się go używać — ciągnął William, ignorując jej pytanie — mógłby wygrawerować obrazek, który namaluje chochlik?

— Myślę, że tak.

— A zna pani w mieście jakichś dobrych ikonografów?

— Mogę popytać. Co się panu stało?

— Och, było zagrożenie samobójstwem przy Radosnym Mydle.

— Coś z tego wyszło? — Sacharissa wydawała się zaskoczona tonem własnego głosu. — To znaczy, oczywiście, nie chciałabym, żeby ktoś zginął, ale właściwie… mamy jeszcze sporo miejsca…

— Coś chyba uda się z tego zrobić. On, no… ocalił życie człowieka, który wszedł na górę, żeby go namówić do zejścia.

— Co za odwaga! Zanotował pan nazwisko tego człowieka, który wszedł za nim na górę?

— Nie. To był taki… Tajemniczy Mężczyzna.

— Tak, to już coś. Kilka osób czeka na spotkanie z panem na zewnątrz — poinformowała Sacharissa. Zajrzała do notesu. — Jest człowiek, który zgubił zegarek, zombi, który… nie mogłam zrozumieć, czego chce. Jest troll, który szuka pracy, i jeszcze ktoś, kto chce się poskarżyć na ten tekst o bójce Pod Załatanym Bębnem i zamierza odrąbać panu głowę.

— Ojej… No dobrze, po kolei.

Ten od zgubionego zegarka był łatwy.

— To był jeden z tych nowych, nakręcanych — tłumaczył. — Dostałem go od ojca. Szukałem przez cały tydzień!

— Właściwie to niezupełnie…

— Gdyby mógł pan napisać, że go zgubiłem, może ten, co znalazł, by go oddal? — powiedział mężczyzna z bezpodstawną nadzieją w głosie. — A ja zapłacę panu sześć pensów za fatygę.

Sześć pensów to sześć pensów. William zanotował parę słów.

Zombi okazał się trudniejszy. Przede wszystkim był szary, miejscami zielonkawy, i silnie pachniał płynem po goleniu o zapachu sztucznych hiacyntów. Niektóre z zombi odkryły, że ich szanse znalezienia przyjaciół w nowym życiu znacznie wzrosną, jeśli będą pachnieć kwiatami, zamiast po prostu pachnieć.

— Ludzie lubią słuchać i czytać o zmarłych — powiedział. Nazywał się pan Bendy i wymawiał to w taki sposób, by wyraźnie dać do zrozumienia, że „pan” jest ważną częścią nazwiska.

— Naprawdę?

— Tak — zapewnił z naciskiem pan Bendy. — Zmarli mogą być bardzo interesujący. Wydaje mi się, że ludzie będą zainteresowani czytaniem o zmarłych.

— Chodzi panu o nekrologi?

— No tak, przypuszczam, że tak. Mógłbym je pisać w interesujący sposób.

— Zgoda. Dwadzieścia pensów za każdy.

Pan Bendy kiwnął głową. Było jasne, że pisałby nawet za darmo. Wręczył Williamowi plik pożółkłych, szeleszczących kartek.

— Tu ma pan jeden interesujący. Na początek — powiedział.

— Tak? A czyj?

— Mój. Bardzo interesujący. Zwłaszcza ten kawałek, w którym umieram.

Następnym interesantem był rzeczywiście troll. Co niezwykłe u trolli, które zwykle noszą na sobie tylko tyle, by zadowolić tajemnicze ludzkie wymaganie przyzwoitości, ten miał garnitur. A w każdym razie obszerne rury z materiału, pokrywające całe ciało. „Garnitur” był jedynym sensownym określeniem.

— Jestem Rocky — wymamrotał ze spuszczoną głową. — Wezmę każdą robotę, szefie.

— A co robiłeś ostatnio? — zapytał William.

— Byłem bokserem, szefie. Ale nie podobało mnie się. Ciągle obrywałem.

— Umiesz pisać albo robić obrazki?

— Nie, szefie. Ale umiem nosić ciężkie rzeczy i umiem gwizdać piosenki, szefie.

— To… dobry talent, ale chyba nie…

Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadł mężczyzna o potężnych ramionach, ubrany w skóry. W ręku trzymał topór.

— Nie masz prawa wypisywać o mnie takich bzdur! — oznajmił, podsuwając Williamowi pod nos ostrze topora.

— Kim pan jest?

— Jestem Brezock Barbarzyńca i…

Mózg pracuje szybko, kiedy sądzi, że za moment zostanie rozcięty na polowy.

— Ach, jeśli chce pan złożyć skargę, musi pan się zwrócić do redaktora skarg, egzekucji i chłost — wyjaśnił William. — To pan Rocky, o ten.

— To ja — zahuczał z satysfakcją Rocky, kładąc przybyszowi dłoń na ramieniu. Właściwie to trzy palce, bo na tyle wystarczyło miejsca.

Brezock oklapł.

— Chciałem tylko… powiedzieć — rzekł powoli — że napisał pan, że walnąłem kogoś stołem. Nigdy bym tego nie zrobił. Co o mnie pomyślą, kiedy usłyszą, że biegam po mieście i walę ludzi stołami? Jak to wpłynie na moją reputację?

— Rozumiem.

— Dźgnąłem go nożem. Stół to broń dla maminsynków.

— Obiecuję, że wydrukujemy sprostowanie. — William sięgnął po ołówek.

— A nie mógłby pan dodać, że zębami urwałem ucho Siekaczowi Gadleyowi, co? Wszyscy by aż usiedli. Uszy to trudna robota.

Kiedy interesanci już wyszli, a Rocky zajął miejsce na stołku przed drzwiami, William i Sacharissa popatrzyli na siebie nawzajem.

— To był bardzo dziwny ranek — powiedział William.

— Sprawdziłam, jak było z tą zimą — pochwaliła się Sacharissa. — Była też nielicencjonowana kradzież u jubilera przy ulicy Rzemieślników. Ukradli dużo srebra.