Выбрать главу

Nikt ich nie popchnął. Po chwili drzwi, reagując na nierówne ułożenie zawiasów, odchyliły się do środka.

* * *

Pan Mackleduff wygładził papier. Przez wszystkich zasiadających przy śniadaniu było przyjęte, że jako człowiek, który kupuje „Puls”, staje się nie tylko jego właścicielem, ale wręcz jego kapłanem, który przekazuje treści zasłuchanym tłumom.

— Piszą tu, że jakiś człowiek przy Mirtbury wyhodował warzywo o zabawnym kształcie — powiedział.

— Bardzo chciałabym je zobaczyć — oświadczyła pani Arcanum. Trochę dalej przy stole ktoś zakaszlał gwałtownie. — Dobrze się pan czuje, panie de Worde? — spytała, gdy pan Prone uderzył Williama w kark.

— Tak, tak, zupełnie dobrze — wykrztusił William. — Przepraszam. Herbata poleciała nie do tej dziurki.

— W tamtej części miasta mają dobrą glebę — ocenił pan Cartwright, wędrowny sprzedawca nasion.

William skupił się na swojej grzance. Tymczasem ponad jego głową każda wiadomość była prezentowana starannie i z szacunkiem godnym świętej relikwii.

— Ktoś groził nożem właścicielowi sklepu — oznajmił pan Mackleduff.

— Niedługo we własnych łóżkach nie będziemy bezpieczni — stwierdziła pani Arcanum.

— Nie wydaje mi się, żeby to była najbardziej mroźna zima od ponad stu lat — wtrącił pan Cartwright. — Jestem prawie pewien, że ta sprzed dziesięciu lat była jeszcze gorsza. Prawie zupełnie zrujnowała mi sprzedaż.

— Bardzo dziwny był ten nekrolog, który pan nam przeczytał — zauważyła pani Arcanum. William bez słowa pokiwał głową nad jajkiem na miękko. — To chyba nie jest typowe, żeby opowiadać, co ktoś robił, kiedy już umarł.

Pan Długoszyb, który był krasnoludem i zajmował się czymś związanym z jubilerstwem, wziął kolejną grzankę.

— Różni bywają — stwierdził spokojnie.

— Ale miasto rzeczywiście robi się nieco zatłoczone — oświadczył pan Windling, który wykonywał jakąś nieokreśloną funkcję urzędniczą. — Zombi przynajmniej są ludźmi. Nikogo nie urażając, oczywiście.

Pan Długoszyb uśmiechnął się blado, smarując grzankę masłem. William się zastanowił, czemu nie lubi ludzi, którzy mówią „nikogo nie urażając”. Pewnie dlatego że łatwiej im powiedzieć „nikogo nie urażając”, niż powstrzymać się od urażania.

— Cóż, musimy chyba nadążać za nowymi czasami — westchnęła pani Arcanum. — Mam nadzieję, że ten drugi biedak znajdzie swój zegarek.

Istotnie, pan Harry czekał przed biurem, kiedy dotarł tam William. Chwycił go za rękę i uścisnął mocno.

— Zadziwiające, drogi panie, zadziwiające! — zawołał. — Jak pan tego dokonał? To jakaś magia. Wydrukował pan to zawiadomienie, a kiedy wróciłem do domu, niech mnie demon, jeśli zegarek nie znalazł się w kieszeni drugiego surduta! Niech bogowie błogosławią pański „Puls”, powiadam!

W środku Gunilla przekazał Williamowi wiadomości. Dzisiaj od rana sprzedało się osiemset egzemplarzy. Po pięć pensów od sztuki. Część Williama wynosiła szesnaście dolarów. W pensówkach był to spory stos pieniędzy czekający na jego biurku.

— Szaleństwo — stwierdził William. — Przecież my tylko opisaliśmy różne wydarzenia.

— Pojawił się pewien kłopot, chłopcze — rzekł Dobrogór. — Będziesz chciał jutro wydać kolejny numer?

— Na bogów, mam nadzieję, że nie!

— W każdym razie mam dla ciebie historię — oświadczył ponuro krasnolud. — Słyszałem, że Gildia Grawerów montuje już własną prasę. I mają za sobą duże pieniądze. W dziedzinie ogólnego druku możemy wypaść z interesu.

— A mogą to zrobić?

— Oczywiście. Już wcześniej używali pras. Czcionkę nietrudno wykonać, zwłaszcza jeśli ma się dość grawerów. Mogą naprawdę się postarać. Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że tak szybko się do tego podłączą.

— Jestem zdumiony!

— No cóż, młodsi członkowie gildii widzieli produkcję docierającą tutaj z Omni i Imperium Agatejskiego. Okazuje się, że tylko czekali na taką szansę. Słyszałem, że w nocy odbyła się specjalna narada. Zmieniono obsadę kilku stanowisk.

— Na pewno warto byłoby to zobaczyć.

— Więc gdybyś mógł dalej wydawać swoje nowiny…

— Kiedy ja nie chcę tych wszystkich pieniędzy! — jęknął William. — Pieniądze ściągają kłopoty!

— Moglibyśmy sprzedawać „Puls” taniej — zaproponowała Sacharissa, spoglądając na niego dziwnie.

— Wtedy tylko zarobimy jeszcze więcej — odparł smętnie William.

— Moglibyśmy… więcej płacić ulicznym sprzedawcom.

— Ryzykowne — uznał Dobrogór. — Ile terpentyny może wypić jeden człowiek?

— No to przynajmniej moglibyśmy dopilnować, żeby dostawali solidne śniadanie — stwierdziła Sacharissa. — Porządny gulasz z określonego mięsa na przykład.

— Ale nie jestem nawet pewien, czy znajdzie się dość nowin, żeby wypełnić… — zaczął William i urwał.

Przecież to nie tak działało, prawda? Jeśli coś znalazło się na papierze, stawało się nowiną. Jeśli było nowiną, trafiało na papier, a jeśli trafiło na papier, było nowiną. I taka była prawda.

Przypomniał sobie rozmowy przy śniadaniu. „Oni” nie pozwoliliby tego napisać, gdyby to nie była prawda. Zgadza się?

William nie interesował się polityką. Ale odkrył, że kiedy myśli o „nich”, uruchamia zapomniane mięśnie umysłu. Niektóre miały związek ze wspomnieniami.

— Można zatrudnić więcej ludzi, żeby pomagali zdobywać informacje — dodała Sacharissa. — A nowiny z innych miejsc? Z Pseudopolis i z Quirmu? Trzeba tylko porozmawiać z pasażerami wysiadającymi z dyliżansów…

— Krasnoludy chętnie przeczytają, co się dzieje w Überwaldzie i Miedziance. — Dobrogór pogładził się po brodzie.

— Dyliżans potrzebuje prawie tygodnia, żeby tam dojechać — przypomniał William.

— Co z tego? To nadal będą nowiny.

— Moglibyśmy chyba wykorzystać sekary — uznała Sacharissa.

— Wieże semaforowe? Oszalałaś? To kosztuje majątek!

— I co? Przecież pan się martwił, że mamy za dużo pieniędzy. Błysnęło światło. William odwrócił się na pięcie.

Na progu stał jakiś… obiekt. Miał trójnóg, zza którego widać było parę chudych nóg w czarnych nogawkach, a u góry duże czarne pudło. Jedno okryte czernią ramię wysuwało się zza niego, trzymając rodzaj niedużej skrzynki. Unosił się z niej dym.

— Ładne — odezwał się głos zza pudła. — Sviatło tak dobrze zię odbijało od hełmu kraznoluda, że nie mogłem zię povstrzymać. Szukaliście ikonografika? Nazyvam się Otto Chriek.

— Aha. Tak — odpowiedziała Sacharissa. — A znasz się na tym?

— Jestem pravdziwym magiem w ciemni. Cały czas eksperymentuję — zapewnił Otto Chriek. — Mam vłazny ekvipunek, a także entuzjastyczne i pozytyvne nastavienie.

— Sacharisso! — syknął z naciskiem William.

— Na początek możemy ci zapłacić dolara dziennie…

— Sacharisso!

— Tak? Co?

— To wampir!

— Muszę stanovczo zaprotestovać! — oświadczył schowany Otto. — Tak łatvo założyć, że vampirem jest każdy, kto móvi z übervaldzkim akcentem. Pravda? A przecież w Überwaldzie żyją tysiące ludzi nie będących vampirami!

William odruchowo machnął ręką, starając się ukryć zakłopotanie.

— No dobrze, przepraszam…

— Chociaż tak zię składa, że jestem vampirem — ciągnął Otto. — Ale gdybym poviedział: „Szanowanko, frajerzy i ty, laluniu, jak leci, ale numerek”, co byście wtedy pomyśleli?