Po chwili Vimes zszedł na sam dół i zmierzył Williama niechętnym wzrokiem.
— Czego pan chce? — zapytał.
— Chciałbym się dowiedzieć, co tu zaszło, bardzo proszę.
— Dlaczego?
— Ponieważ ludzie chcą wiedzieć.
— Ha! Dowiedzą się aż za szybko.
— Ale od kogo?
Vimes obszedł Williama dookoła, jakby badał jakiś dziwny i nieznany obiekt.
— Jesteś chłopakiem lorda de Worde, tak?
— Tak, wasza łaskawość.
— Wystarczy: komendancie — rzucił ostrym tonem Vimes. — I wydajesz ten swój plotkarski papier, tak?
— Mniej więcej, proszę pana.
— Co takiego zrobiłeś sierżantowi Detrytusowi?
— Ja tylko zapisałem to, co on mówił…
— Aha, pogroziłeś mu piórem, co?
— Nie rozumiem.
— Robić notatki na ludzi… No, no… Takie numery ściągają tylko kłopoty.
Vimes przestał chodzić wokół Williama. Teraz przyglądał mu się ponuro z odległości kilku cali, co wcale nie było lepsze.
— Ten dzień nie był przyjemny — oświadczył. — A będzie o wiele gorszy. Dlaczego miałbym tracić czas na rozmowę z tobą?
— Mogę podać jeden rozsądny powód — zaproponował William.
— No to mów.
— Powinien pan ze mną porozmawiać, żebym ja mógł to wszystko zapisać. Równo i poprawnie. Słowa, które pan powie, prosto na papier. I zna mnie pan, więc jeśli coś pomieszam, będzie pan wiedział, gdzie mnie szukać.
— Tłumaczysz mi, że powinienem robić, co chcesz, żebyś mógł robić, co chcesz?
— Mówię tylko, proszę pana, że kłamstwo zdąży obiec świat dookoła, zanim prawda wciągnie buty.
— Tak? Właśnie to wymyśliłeś?
— Nie, proszę pana. Ale wie pan, że tak właśnie jest.
Vimes w zamyśleniu ssał cygaro.
— I dasz mi przeczytać, co zapisałeś?
— Oczywiście. Dopilnuję, żeby trafił do pana jeden z pierwszych egzemplarzy, prosto spod prasy.
— Chodziło mi o to, że zanim to wydrukujesz. I wiesz o tym dobrze.
— Prawdę mówiąc, nie, nie sądzę, że powinienem, proszę pana. — Jestem komendantem straży, mój chłopcze.
— Tak, proszę pana. A ja nie. I wydaje mi się, że o to właśnie chodzi, chociaż postaram się jeszcze nad tym popracować.
Vimes wpatrywał się w niego odrobinę zbyt długo. A potem powiedział trochę innym tonem:
— Lord Vetinari został zauważony przez trzy sprzątaczki ze stałej służby pałacowej, bez wyjątku uczciwe i godne szacunku damy, które dzisiaj o siódmej rano zaalarmowało szczekanie psa jego lordowskiej mości. Lord Vetinari powiedział… — Vimes sprawdził w swoim notesie. — „Zabiłem go, zabiłem, tak mi przykro”. Zobaczyły też coś, co wyglądało całkiem jak leżące na podłodze ciało. Lord Vetinari trzymał nóż. Zbiegły na dół, żeby kogoś sprowadzić, a kiedy wróciły, jego lordowska mość zniknął. Ciało należało do Rufusa Drumknotta, osobistego sekretarza Patrycjusza. Został ugodzony nożem i jest ciężko ranny. Przeszukano teren i odnaleziono lorda Vetinariego w stajniach. Leżał nieprzytomny na podłodze. Koń był osiodłany. W jukach znajdowało się… siedemdziesiąt tysięcy dolarów… Kapitanie, przecież to idiotyczne!
— Wiem, sir — zgodził się Marchewa. — Ale takie są fakty, sir.
— Ale to nie są właściwie fakty! To idiotyczne fakty!
— Wiem, sir. Nie wyobrażam sobie, żeby jego lordowska mość próbował kogoś zabić.
— Oszalał pan? — zdumiał się Vknes. — Nie wyobrażam sobie, żeby mówił, że mu przykro.
Odwrócił się i znów spojrzał na Williama, jakby zdziwiony, że nadal tu jest.
— Tak? — zapytał.
— Dlaczego jego lordowska mość był nieprzytomny?
Vimes wzruszył ramionami.
— Wygląda na to, że próbował wsiąść na konia. Kuleje na jedną nogę. Może spadł… Nie mogę uwierzyć, że coś takiego mówię. W każdym razie to jest twoja informacja. Rozumiesz?
— Chciałbym mieć pański ikonogram, jeśli można — poprosił William.
— Po co?
William myślał szybko.
— To upewni obywateli, że zajął się pan tą sprawą i osobiście prowadzi śledztwo, komendancie. Mój ikonografik czeka na dole. Otto!
— Na bogów, przecież to wam… — zaczął Vimes. — Jest czarnowstążkowcem, sir — szepnął Marchewa. Vimes przewrócił oczami.
— Dzień dobry! — zawołał Otto. — Proszę zię nie ruszać, tworzycie bardzo ładny układ śviateł i cieni.
Kopnięciem rozstawił nogi statywu, zajrzał do ikonografii i wzniósł klatkę z salamandrą.
— Proszę spojrzeć tutaj… Pstryk!
ŁUUMPF!
— …oż szla — ag…
Pyl spłynął na posadzkę. W jego chmurze opadła spiralą czarna wstążeczka.
Zapadła cisza. Dopiero po chwili odezwał się Vimes.
— Co się z nim stało, u demona?
— Myślę, że za ostry błysk — stwierdził William. Schylił się i drżącą dłonią podniósł prostokątny kartonik sterczący z małego szarego stożka, jeszcze niedawno będącego Ottonem Chriekiem. Przeczytał:
— „PROSZĘ ZACHOYAĆ SPOKÓJ. Były posiadacz tej karty uległ drobnemu vypadkovi. Potrzebna będzie kropla krvi stvorzenia dovolnego gatunku oraz miotełka i szufelka”.
— Cóż… kuchnie są tam — Vimes wskazał gestem. — Załatw to szybko. Nie chcę, żeby moi ludzie roznieśli go na butach po całym pałacu.
— Jeszcze jedno pytanie — powiedział William. — Czy mam napisać, że jeśli ktokolwiek zauważył coś podejrzanego, powinien pana zawiadomić?
— W tym mieście? Musiałbym wszystkich swoich ludzi posłać do samego pilnowania kolejki. Po prostu uważaj, co piszesz, to wszystko.
Obaj strażnicy odeszli. Marchewa uśmiechnął się blado do Williama, kiedy go mijał.
Dwoma wyrwanymi z notesu kartkami William starannie zgarnął Ottona z podłogi. Proszek wsypał do torby, w której wampir zwykle nosił swój ekwipunek.
I nagle przyszło mu do głowy, że został sam — Otto chwilowo raczej się nie liczył — w pałacu i ma na to pozwolenie komendanta Vimesa, jeśli tylko „Kuchnie są tam” można traktować jak pozwolenie. Ale William dobrze sobie radził ze słowami. Zawsze prawda była tym, co przekazywał. Uczciwość jednak to czasem coś zupełnie innego.
Odszukał drogę do kuchennych schodów, a potem do kuchni, gdzie panował chaos. Służba kręciła się dookoła z zagubionymi minami ludzi, którzy nie mają nic do roboty, ale którym jednak płacą, by to robili. William przysunął się do szlochającej pokojówki.
— Przepraszam, panienko, ale czy mógłbym dostać kroplę krwi? — zapytał. — Tak, to może nie jest najlepszy moment — dodał, kiedy pokojówka uciekła z krzykiem.
— Hej, coś pan zrobił naszej Rene? — zapytał potężnie zbudowany mężczyzna, odstawiając na bok tacę pełną gorących bochenków chleba.
— Jest pan piekarzem? — zapytał William.
Mężczyzna spojrzał na niego niechętnie.
— A jak pan myśli?
— Myślę, co myślę — odparł William. Znów zyskał niechętne spojrzenie, jednak tym razem błysnęła w nim odrobina szacunku. — Ale nadal zadaję to pytanie.
— Tak się składa, że jestem rzeźnikiem — przyznał mężczyzna. — Nieźle. Piekarz jest chory. A pan kim jesteś, że mnie pan wypytujesz?
— Komendant Vimes mnie tu przysłał — oświadczył William. Był zaskoczony, jak łatwo prawda zmieniła się w coś, co było prawie kłamstwem — tylko dzięki odpowiedniemu jej wyrażeniu. Otworzył notes.