— Jestem z „Pulsu”. Czy…
— Tego papieru z nowinami?
— Zgadza się. Czy pan…
— Ha! Całkiem zawaliłeś pan sprawę z tą zimą, i tyle. Powinieneś pan napisać, że ta najgorsza była w Roku Mrówki. Mogłeś mnie pan zapytać, tobyś pan wiedział.
— A pan jest…?
— Sidney Clancy i syn, lat 39, Długiej Wieprzowiny 11, Dostawcy Najlepszego Psiego i Kociego Mięsa dla Arystokracji… Czemu pan nie notujesz?
— Lord Vetinari je karmę dla zwierząt?
— Z tego, com słyszał, on w ogóle niewiele je. Nie, dostarczam żarcie dla jego psa. Najlepszy towar. Świeżutki. Przy Długiej Wieprzowiny 11 sprzedajemy tylko to, co najlepsze, codziennie od szóstej rano do…
— Ach, jego pies. No tak.
William rozejrzał się po kuchni. Niektórzy z tych ludzi mogli mu powiedzieć coś ciekawego, a on tu gada z dostawcą psiej karmy. Mimo to…
— Czy mógłbym dostać od pana maleńki kawałek mięsa? — zapytał.
— A co, zamieścisz go pan na papierze?
— Tak. Tak jakby. W pewnym sensie.
William znalazł cichy zakątek ukryty przed ogólnym zamętem i ostrożnie uronił na niewielki szary stosik jedną kroplę krwi z mięsa.
Pył wzniósł się w powietrze, stał się masą kolorowych plamek, i zaraz stał się Ottonem Chriekiem.
— Jak vyszło? — zapytał. — Och…
— Myślę, że masz obrazek. Ehm… Twoja marynarka…
Część rękawa wampira miała teraz kolor i fakturę dywanu na schodach w głównym holu, w dość nieciekawy czerwono-niebieski deseń.
— Pevnie zmieszałem zię z kurzem na dyvanie — domyślił się Otto. — Nie ma povodóv do zmartvienia. Zdarza zię ciągle. — Powąchał rękaw. — Najlepszy stek? Dzięki…
— To była psia karma — sprostował William Prawdomówny.
— Psia karma?!
— Tak. Bierz sprzęt i idziemy.
— Psia karma?
— Sam powiedziałeś, że to najlepszy stek. Lord Vetinari bardzo dbał o swojego psa. I nie narzekaj. Jeśli to ma się zdarzać częściej, powinieneś nosić ze sobą buteleczkę krwi ratunkowej! W przeciwnym razie ludzie radzą sobie z tym, co znajdą.
— Tak, no śvietnie, i tak jestem vdzięczny — mamrotał wampir, wlokąc się za Williamem. — Psia karma, psia karma, coś takiego… Dokąd teraz?
— Do Podłużnego Gabinetu, żeby zobaczyć, gdzie miał miejsce atak. Mam tylko nadzieję, że nie pilnuje go ktoś mądrzejszy.
— Vpakujemy zię v povażne kłopoty.
— Dlaczego? — zapytał Wilnam.
Też mu się tak wydawało, ale właściwie dlaczego? Pałac był własnością miasta, mniej więcej. Straży pewnie się nie spodoba, że tu się kręci, ale William był absolutnie przekonany, że miasto nie może działać według tego, co się podoba straży. Straż pewnie wolała, żeby wszyscy siedzieli w domach, z rękami na stole, tak żeby wszyscy je widzieli.
Drzwi do Podłużnego Gabinetu były otwarte. Pilnował ich — jeśli można nazwać pilnowaniem opieranie się o jedną ścianę i wpatrywanie w drugą — kapral Nobbs. Ukradkiem palił papierosa.
— Aha, właśnie ktoś, kogo szukałem! — odezwał się głośno William.
To była prawda. Nobby był czymś więcej, niż miał nadzieję spotkać.
Papieros zniknął jakby za pomocą magii.
— Ja? — wychrypiał Nobby.
Dym unosił mu się z uszu.
— Tak. Rozmawiałem z komendantem Vimesem, a teraz chciałbym zobaczyć pomieszczenie, w którym doszło do przestępstwa.
Pokładał w tym zdaniu wielkie nadzieje. Sprawiało wrażenie, że zawiera słowa „i dał mi na to zgodę”, nie zawierając ich jednocześnie.
Kapral Nobbs wydawał się trochę niepewny, ale potem zauważył notes. I Ottona. Papieros znów pojawił się w ustach.
— Zaraz, jest pan z tego papieru z nowinami?
— Zgadza się — potwierdził William. — Pomyślałem, że ludzie chętnie się dowiedzą, jak nasza dzielna straż rusza do akcji w trudnej chwili.
Kapral Nobbs z dumą wypiął chudą pierś.
— Kapral Nobby Nobbs, sir, lat prawdopodobnie 34, w mundurze pewnie odkąd skończyłem dziesięć lat. Jako chłopiec i jako mężczyzna.
William uznał, że powinien demonstracyjnie to wszystko zapisać.
— Prawdopodobnie 34?
— Nasza mama nie zna się na numerach, sir. Zawsze trochę mgliście opisuje szczegóły. Taka już jest nasza mama.
— No a…
William przyjrzał się kapralowi dokładniej. Należało chyba założyć, że jest człowiekiem, ponieważ miał mniej więcej odpowiedni kształt, potrafił mówić i nie porastała go sierść.
— Chłopiec, mężczyzna i…? — usłyszał własny głos.
— Tylko chłopiec i mężczyzna, sir — odparł kapral Nobbs z lekkim wyrzutem w głosie. — Tylko chłopiec i mężczyzna.
— Był pan pierwszy na miejscu przestępstwa, kapralu?
— Ostatni na miejscu, sir.
— A pańskie ważne zadanie polega na…?
— Na niepozwalaniu, żeby ktokolwiek przeszedł przez te drzwi.
— Kapral Nobbs usiłował czytać notatki Williama dołem do góry.
— „Nobbs” bez „K”, sir. Aż dziwne, jak często ludzie się przy tym mylą. Co on robi z tym pudełkiem?
— Chce zrobić obrazek najlepszych ludzi, jakich może wystawić Ankh-Morpork — wyjaśnił William, przesuwając się w stronę drzwi.
Oczywiście to było kłamstwo, ale ponieważ było kłamstwem tak oczywistym, uznał, że się nie liczy. To jakby powiedzieć, że niebo jest zielone.
Kapral Nobbs niemal wzlatywał nad podłogą, popychany siłą nośną dumy.
— Mogę dostać egzemplarz dla mamy? — zapytał.
— Uśmiech proszę — odezwał się Otto.
— Przecież się uśmiecham…
— No to bez uśmiechu, proszę.
Pstryk! ŁUUMPF!
— Aaarghaarghaargh…
Krzyczący wampir zawsze ściąga na siebie uwagę. William wśliznął się do Podłużnego Gabinetu.
Tuż za drzwiami kredą wyrysowano na podłodze kontur postaci. Autorem rysunku musiał być kapral Nobbs — chyba tylko on mógł dodać fajkę oraz trochę kwiatów i chmur w tle.
Ostro pachniało miętą.
Krzesło leżało przewrócone.
Kopnięty do kąta kosz na śmieci stał do góry dnem.
Krótki, groźnie wyglądający metalowy bełt sterczał z podłogi. Na końcu miał przywiązaną kartkę ze znakiem Straży Miejskiej.
Był też krasnolud. Leżał… nie, poprawił się w myślach William, zauważywszy skórzaną spódniczkę i nieco podwyższone obcasy żelaznych butów — leżała na brzuchu i szczypczykami podnosiła coś z podłogi. Wyglądało to na szkło z rozbitego słoja.
Uniosła głowę.
— Jesteś nowy? Gdzie twój mundur? — zapytała.
— No, ja… tego…
Zmrużyła oczy.
— Nie należysz do straży, tak? Czy pan Vimes wie, że tu jesteś?
Droga człowieka z natury prawdomównego przypomina wyścig kolarski w bieliźnie z papieru ściernego. William starał się trzymać niezaprzeczalnych faktów.
— Przed chwilą z nim rozmawiałem — oświadczył.
Ale krasnoludka nie była sierżantem Detrytusem, a już na pewno nie kapralem Nobbsem.
— I powiedział, że możesz tu przyjść? — spytała groźnie.
— Ściśle mówiąc, nie powiedział wprost…
Krasnoludka przeszła przez pokój i otworzyła drzwi.
— W takim razie wy…
— Ach, vspaniały efekt obramovania! — zawołał Otto, czekający po drugiej stronie drzwi.