Wiedział, że to nie brzmi właściwie. Jest gramatycznie nieprecyzyjne. Przecież Patrycjusz miał nóż, nie urzędnik.
— Potem jakoś to poprawimy… Teraz… Znowu mniejszą czcionką… „Tajemnicze wydarzenia w Stajniach”… I jeszcze jeden rozmiar mniejszą… „Straż Zagubiona”. Gotowe? No to zaczynamy historię…
— Zaczynamy? — zdziwił się Dobrogór. Jego dłonie tańczyły nad pełnymi czcionek przegródkami. — Przecież już prawie skończyliśmy.
William raz po raz przerzucał swoje notatki. Jak tu zacząć, jak zacząć… Coś ciekawego… Nie, coś zaskakującego… Pewne zaskakujące wydarzenia… Nie, nie… To chyba najdziwniejsza historia…
— „Tajemnicze okoliczności łączą się z atakiem”… Nie, napisz „rzekomym atakiem”…
— Mówiłeś chyba, że sam się przyznał — wtrąciła Sacharissa, ocierając oczy chusteczką.
— Wiem, wiem… Po prostu uważam, że gdyby lord Vetinari chciał kogoś zabić, ten człowiek byłby już martwy… Sprawdź go w „Herbarzu Niemózgiego”, dobrze? Jestem pewien, że kształcił się w Gildii Skrytobójców.
— Rzekomy czy nie? — zapytał Dobrogór z dłonią zawieszoną nad r-ami. — Powiedz tylko.
— Napisz „możliwy atak” — zdecydował William. — „Lorda Vetinariego na Rufusa Drumknotta, jego sekretarza, dziś rano w pałacu. Eee… Służba pałacowa słyszała…”.
— Mam się tym zająć czy mam szukać żebraków? — zapytała Sacharissa. — Nie mogę robić jednego i drugiego naraz.
William spojrzał na nią z roztargnieniem. Po chwili kiwnął głową.
— Rocky!
Troll przy drzwiach ocknął się z cichym prychnięciem.
— Tak, pszepana?
— Pójdziesz poszukać Paskudnego Starego Rona i jego ludzi. Sprowadź ich tu jak najszybciej. Powiedz, że dostaną premię. Na czym skończyłem?
— „Służba pałacowa słyszała” — podpowiedział Dobrogór.
— „…słyszała, jak jego lordowska mość…”.
— „…który w 1968 ukończył z honorami szkołę Gildii Skrytobójców”! — zawołała Sacharissa.
— Dopisz to — zgodził się William. — I dalej: „…mówi «Zabiłem go, zabiłem, tak mi przykro»… Wielkie nieba, Vimes ma rację, to jakiś obłęd, musiałby zwariować, żeby coś takiego powiedzieć.
— Pan de Worde, prawda? — odezwał się ktoś.
— Do demona, kto to jest tym razem?
William odwrócił się. Najpierw zauważył trolle, ponieważ nawet stojąc z tyłu, cztery wielkie trolle i tak metaforycznie wychodzą na pierwszy plan dowolnego obrazu. Dwaj ludzie przed nimi stanowili jedynie szczegół, a zresztą jeden z nich był człowiekiem jedynie dzięki tradycji. Miał szarą cerę zombi oraz wyraz twarzy kogoś, kto wprawdzie nie stara się sam być nieprzyjemny, jest jednak źródłem wielu nieprzyjemności dla innych.
— Pan de Worde? Zna mnie pan, jak sądzę. Jestem Slant z Gildii Prawników. — Pan Slant skłonił się lekko. — A to… — wskazał stojącego obok szczupłego młodego człowieka — …pan Ronald Carney, nowy przewodniczący Gildii Grawerów i Drukarzy. Czterej stojący za mną dżentelmeni nie należą do żadnej gildii, o ile mi wiadomo…
— Grawerów i Drukarzy? — powtórzył Dobrogór.
— Tak — potwierdził Carney. — Poszerzyliśmy zakres naszych statutowych działań. Członkostwo w gildii kosztuje dwieście dolarów rocznie…
— Nie mam zamiaru… — zaczął William, ale Dobrogór położył mu dłoń na ramieniu.
— To wymuszenie, ale nie aż tak straszne, jak się obawiałem — szepnął. — Nie mamy czasu na kłótnie, a w tym tempie odrobimy wszystko w parę dni. I po kłopocie.
— Jednakże — dodał pan Slant tym specjalnym tonem prawnika, który wszystkimi porami skóry wsysa pieniądze — w tym przypadku, wobec szczególnych okoliczności wymagana jest również jednorazowa opłata w wysokości, powiedzmy, dwóch tysięcy dolarów.
Krasnoludy zamilkły. Potem rozległ się chóralny metaliczny zgrzyt — każdy z nich odłożył czcionki, sięgnął pod kamień i wyjął topór bojowy.
— Zatem to uzgodnione, tak? — Pan Slant odstąpił na bok.
Trolle wyprostowały się nagle. Trolle i krasnoludy nie potrzebowały szczególnych pretekstów, by walczyć. Czasami wystarczał fakt, że żyją w tym samym świecie.
Tym razem William musiał powstrzymać Gunillę.
— Czekajcie, spokojnie, na pewno jest jakieś prawo, które nie pozwala zabijać prawników.
— Jesteś pewien?
— Przecież jeszcze chodzi ich kijku po mieście, prawda? Poza tym on jest zombi. Jeśli rozetniesz go na pół, obie połówki pozwą cię do sądu. — William podniósł głos. — Nie możemy zapłacić, panie Slant.
— W takim wypadku przyjęte prawo i praktyka upoważniają mnie…
— Chcę zobaczyć ten statut! — warknęła Sacharissa. — Znamy się od dziecka, Ronnie Carneyu, i wiem, że zawsze coś kombinujesz.
— Dzień dobry, panno Cripslock — odpowiedział jej pan Slant. — Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że ktoś może spytać, więc przyniosłem nowy statut ze sobą. Mam nadzieję, że wszyscy tu jesteśmy praworządnymi obywatelami.
Sacharissa wyrwała mu imponujący zwój z dyndającą po boku wielką pieczęcią. Obejrzała go z taką koncentracją, jakby samym tarciem czytającego wzroku chciała wypalić słowa z pergaminu.
— Och, wygląda na to, że wszystko jest na miejscu.
— Istotnie.
— Oprócz podpisu Patrycjusza — dodała, oddając zwój prawnikowi.
— To zwykła formalność, moja droga.
— Nie jestem dla pana droga, a podpisu nie ma. A zatem dokument nie jest ważny. Prawda?
Pan Slant skrzywił się lekko.
— To przecież oczywiste, że nie możemy uzyskać podpisu od człowieka, który przebywa w więzieniu, i to z bardzo poważnymi zarzutami.
Aha, pomyślał William, to fraza maskująca. Kiedy ludzie mówią, że coś jest oczywiste, oznacza to wielką lukę w ich argumentacji oraz świadomość, że sprawy wcale oczywiste nie są.
— Kto w takim razie rządzi miastem? — zapytał.
— Nie wiem — odparł pan Slant. — To nie moje zmartwienie. Muszę…
— Panie Dobrogór! — zawołał William. — Dużą czcionkę poproszę!
— Gotowe — oznajmił Gunilla, wznosząc ręce nad pełną skrzynką.
— Wielkimi literami, rozmiar do szerokości kolumny: „KTO RZĄDZI ANKH-MORPORK?” — podyktował William. — Teraz zwykłą czcionką, duże i małe litery, przez dwie kolumny: „Kto rządzi miastem, gdy lord Vetinari został uwięziony? Jeden z wiodących specjalistów prawniczych spytany dzisiaj o opinię odpowiedział, że nie wie i że to nie jego zmartwienie. Pan Slant z Gildii Prawników dodał następnie…”.
— Nie możecie tego wydrukować w tym swoim codzienniku! — warknął Slant.
— Proszę to złożyć, panie Dobrogór.
— Już składam — zapewnił krasnolud; ołowiane klocki wskakiwały na miejsca.
Kątem oka William zauważył, że z piwnicy wysuwa się Otto zwabiony panującym gwarem.
— „Pan Slant kontynuował następnie…”? — rzekł William, patrząc groźnie na prawnika.
— Bardzo trudno będzie wam to wydrukować — oznajmił pan Carney, ignorując gorączkowe gesty Slanta — bez tej przeklętej prasy!
— „Taki pogląd wygłosił pan Carney z Gildii Grawerów”, pisane z e przed y — dyktował William — „który wcześniej próbował usunąć «Puls» z rynku, posługując się nielegalnym dokumentem”. — William odkrył, że choć ma wrażenie żrącego kwasu w ustach, sytuacja bawi go niezwykle. — „Poproszony o komentarz w kwestii tego skandalicznego naruszenia miejskiego prawa pan Slant powiedział…”?