— Przestańcie zapisywać wszystko, co mówimy!!! — wrzasnął Slant.
— Całe zdanie kapitalikami, panie Dobrogór.
Trolle z krasnoludami przyglądały się Williamowi i prawnikowi. Rozumiały, że choć nie widać krwi, toczy się walka.
— Kiedy będziesz gotów, Otto? — rzucił William przez ramię.
— Gdyby kraznoludy podeszły trochę bliżej… — Otto zajrzał do ikonografii. — Aha, tak dobrze, niech śviatło lśni na tych toporach… trolle, wymachujcie pięściami, o tak… Vszyscy uśmiech proszę…
To zadziwiające, jak odruchowo ludzie wykonują polecenia kogoś, kto celuje w nich obiektywem. Opanowują się zwykle po ułamku sekundy, ale więcej nie trzeba.
Pstryk!
ŁUUMPF!
— …aaarghaaarghaaarghaaargh…
William zdążył chwycić upadający ikonograf przed panem Slantem, który potrafił ruszać się bardzo szybko jak na kogoś na pozór pozbawionego kolan.
— Jest nasz — oznajmił twardo.
Prochy Ottona Chrieka opadały z wolna na podłogę.
— Co zamierza pan zrobić z tym obrazkiem? — spytał prawnik.
— Nie muszę niczego mówić. To nasza drukarnia. Nie zapraszaliśmy was tutaj.
— Ale przyszedłem tu, wypełniając swoje prawnicze obowiązki!
— W takim razie to nic złego, że zrobiliśmy panu obrazek, prawda? Jeśli jednak uważa pan inaczej, z przyjemnością pana zacytuję.
Slant popatrzył na niego z nienawiścią, po czym wrócił do grupy przy drzwiach.
— Po głębokiej analizie prawnej — usłyszał William jego głos — muszę wyrazić opinię, że powinniśmy odejść stąd w tej chwili.
— Ale mówił pan, że się uda… — zaczął Carney, oglądając się z niechęcią na Williama.
— Po bardzo głębokiej analizie — powtórzył pan Slant — uważam, że powinniśmy oddalić się natychmiast i w milczeniu.
— Ale pan obiecał…
— W milczeniu, sugeruję!
Odeszli.
Krasnoludy grupowo odetchnęły z ulgą i odłożyły topory.
— Chcesz, żebym to złożył jak należy? — zapytał Dobrogór.
— Będą kłopoty z tego powodu — ostrzegła Sacharissa.
— Owszem, ale jak głęboko tkwimy już w kłopotach? — spytał William. — W skali od jednego do dziesięciu.
— W tej chwili… około ośmiu. Ale kiedy następne wydanie trafi na ulicę… — Na chwilę zamknęła oczy i liczyła, bezgłośnie poruszając wargami. — Około dwóch tysięcy trzystu siedemnastu?
— W takim razie drukujemy to — oznajmił William.
Dobrogór odwrócił się do swoich pracowników.
— Zostawcie topory pod ręką, chłopcy.
— Posłuchaj… Nie chcę, żeby ktoś oprócz mnie miał kłopoty — powiedział William. — Mogę nawet sam poskładać resztę tekstu i przejechać prasą parę egzemplarzy.
— Potrzebuje trzech do obsługi. No i pójdzie ci to dość powoli.
— Dobrogór zobaczył wyraz twarzy Williama, uśmiechnął się i klepnął go tak wysoko w plecy, jak tylko zdołał dosięgnąć. — Nie martw się, chłopcze. Chcemy chronić naszą inwestycję.
— Ja nie odchodzę — oświadczyła Sacharissa. — Potrzebuję tego dolara.
— Dwóch dolarów — poprawił ją z roztargnieniem William.
— Czas na podwyżkę. A co z tobą, Ott… Oj, czy ktoś mógłby zamieść Ottona?
Kilka minut później odrodzony wampir wstał, przytrzymując się statywu, i drżącymi palcami uniósł miedzianą płytę.
— Co teraz będzie zię działo? — zapytał.
— Zostajesz z nami? Może być groźnie — uprzedził William. Zdawał sobie sprawę, że mówi do wampirycznego ikonografika, który ginie za każdym razem, kiedy robi obrazek.
— Jakie to zagrożenie? — Otto przechylał płytę w różne strony, żeby lepiej się jej przyjrzeć.
— No, na początek prawne.
— Czy ktoś już vspominał o czoznku? — Nie.
— A dostanę sto osiemdziesiąt dolaróv na akinę TR-10 z podvójnym chochlikiem na teleskopovym stołku i vielką błyszczącą dźvignią?
— Hm… Jeszcze nie.
— No dobrze — zgodził się filozoficznym tonem Otto. — V takim razie potrzebne mi pięć dolaróv na napravy i przeróbki. Widzę, że chodzi tu o pracę innego rodzaju.
— Zgoda.
William spojrzał wokół. Wszyscy milczeli i wszyscy na niego patrzyli.
Kilka dni temu sądził, że dzisiejszy dzień będzie… nudny. Zwykle tak było, kiedy wysłał już swoją listę nowin. Nudził się, włóczył po mieście albo czytał w swoim maleńkim gabinecie, czekając na kolejnego klienta z listem do napisania albo czasami do przeczytania.
Często jedno i drugie okazywało się trudne. System pocztowy polegał zasadniczo na wręczeniu koperty jakiejś osobie wyglądającej na godną zaufania i zmierzającej mniej więcej we właściwym kierunku. Ludzie skłonni takiemu systemowi powierzyć swoje listy zwykle mieli do przekazania coś ważnego. Jednakże to nie były trudności Williama. Nie on w ostatniej chwili prosił Patrycjusza o łaskę, nie on wysłuchiwał przerażających wieści o zawale w szybie #3, choć oczywiście się starał, by jakoś ułatwić sytuację klientowi. Zwykle mu się udawało. Gdyby stres był jedzeniem, William potrafiłby zmienić swoje życie w owsiankę.
Prasa czekała. Wyglądała teraz jak ogromna bestia. Już niedługo rzuci jej mnóstwo słów, a za kilka godzin znów będzie głodna, jakby te słowa w ogóle się nie zdarzyły. Można ją karmić, ale nie można nasycić.
Zadrżał. W co on ich wszystkich wpakował?
Ale miał wrażenie, że płonie. Gdzieś tam była prawda, a on jej jeszcze nie odkrył. Miał taki zamiar, bo wiedział, po prostu wiedział, że kiedy tylko nowe wydanie trafi na ulice…
— Demoniszcze!
— Wrwaark… pfuit!
— Kwak!
Spojrzał na wchodzących. Oczywiście, prawda ukrywa się niekiedy w niezwykłych miejscach i miewa dziwne służebnice.
— Idziemy do prasy — rzekł z mocą.
Minęła godzina. Sprzedawcy wracali już po kolejne egzemplarze. Łomot prasy wstrząsał blaszanym dachem. Rosnące przed Dobrogórem stosy miedziaków podskakiwały w górę przy każdym uderzeniu.
William przyjrzał się swemu odbiciu w kawałku polerowanego mosiądzu. Sam nie wiedział, w jaki sposób, ale cały ubrudził się farbą. Postarał się oczyścić chusteczką.
Ogólnie Andrewsa posłał, by sprzedawał „Puls” przy Pseudopolis Yardzie, uznając, że jest umysłowo najzdrowszy z całego bractwa. Co najmniej pięć jego osobowości potrafiło prowadzić sensowną rozmowę.
Do tej pory straż z pewnością miała dość czasu, by przeczytać cały tekst, nawet jeśli musieli posyłać po pomoc przy dłuższych słowach.
Czuł wyraźnie, że ktoś mu się przygląda. Obejrzał się i zobaczył pochyloną nad papierami głowę Sacharissy.
Ktoś za nim parsknął drwiąco.
Nie było tam nikogo, kto zwracałby na niego uwagę. Trwała trójstronna dyskusja na temat sześciu pensów między Dobrogórem, Paskudnym Starym Ronem i Paskudnym Starym Ronem — Ron był zdolny całkiem sam wdać się w porządną kłótnię. Krasnoludy pracowały pilnie dookoła prasy. Otto wycofał się do swojej ciemni, gdzie także ciężko pracował nad czymś tajemniczym.
Tylko pies Rona obserwował Williama. William uznał, że jak na psa ma bardzo obraźliwe i przemądrzałe spojrzenie.
Kilka miesięcy temu ktoś próbował przekonać go do historyjki o tym, że w mieście żyje gadający pies. Już trzeci raz w tym roku. William tłumaczył, że to tylko miejska legenda. Zawsze to jakiś kolega kolegi słyszał, jak pies mówi, ale sam opowiadający nigdy psa nie widział. Pies siedzący przed Williamem nie wyglądał, jakby potrafił mówić. Wyglądał, jakby potrafił kląć.