Takie historie stale powracały. Ludzie gotowi byli przysięgać, że w mieście żyje incognito jakiś dawno zapomniany następca tronu. William potrafił rozpoznać takie życzeniowe myślenie. Inną bajką była ta o wilkołaku zatrudnionym w Straży Miejskiej. Do niedawna uważał, że to bzdura, ale ostatnio zaczynał mieć wątpliwości. W końcu „Puls” zatrudniał wampira…
Przez chwilę wpatrywał się w ścianę, stukając ołówkiem o zęby.
— Idę się spotkać z komendantem Vimesem — oznajmił w końcu. — To lepsze niż się ukrywać.
— Dostaliśmy zaproszenia na różne okazje — odezwała się Sacharissa, podnosząc głowę znad papierów. — To znaczy, kiedy mówię „zaproszenia”… No, na przykład lady Selachii rozkazała nam zjawić się u niej na balu w przyszły czwartek i napisać o tym co najmniej pięćset słów, które oczywiście pokażemy jej przed publikacją.
— Niezły pomysł! — zawołał przez ramię Dobrogór. — Wiele nazwisk trafia na bal, a…
— …nazwiska zwiększają sprzedaż — dokończył William. — Tak, wiem. Chcesz tam pójść?
— Ja? Nie mam się w co ubrać! — odparła Sacharissa. — Trzeba zapłacić ze czterdzieści dolarów za suknię, jaką się nosi na wyjściowe okazje. A nie możemy sobie pozwolić na takie wydatki.
William się zawahał.
— Wstań — powiedział. — I okręć się. Proszę.
Zarumieniła się.
— Ale po co?
— Chcę zobaczyć, jaki nosisz rozmiar… no wiesz, całości.
Wstała i zakręciła się nerwowo. Zabrzmiały gwizdy sprzedawców i kilka nieprzetłumaczalnych komentarzy w krasnoludzim.
— Jesteś dość podobna — uznał William. — Gdybym znalazł ci naprawdę piękną suknię, masz kogoś, kto zrobi niezbędne poprawki? Trzeba będzie chyba trochę popuścić w… no wiesz… u góry.
— Jaką suknię? — spytała podejrzliwie.
— Moja siostra ma setki wieczorowych sukni, a nie opuszcza naszej wiejskiej rezydencji — wyjaśnił William. — Rodzina ostatnio nigdy nie bywa w mieście. Dam ci klucz do naszego domu, wieczorem możesz tam pójść i coś sobie wybrać.
— Nie będzie miała za złe?
— Prawdopodobnie nawet nie zauważy. Zresztą sądzę, że byłaby zaszokowana, gdyby się dowiedziała, że ktoś mógłby wydać na suknię zaledwie czterdzieści dolarów. Nie przejmuj się.
— Dom w mieście? Wiejska rezydencja? — zdziwiła się Sacharissa, demonstrując ten niewygodny dziennikarski talent do wyłapywania słów, co do których człowiek miał nadzieję, że przemkną niezauważone.
— Moja rodzina jest bogata — przyznał William. — Ja nie.
Kiedy wyszedł na zewnątrz, spojrzał na dach po drugiej stronie ulicy, ponieważ coś w jego konturach chyba się zmieniło… Zauważył kształt spiczastego łba na tle nieba.
Gargulec… William przyzwyczaił się do ich obecności właściwie w całym mieście. Czasami któryś miesiącami tkwił w jednym miejscu. Rzadko kiedy można było zobaczyć, jak przenoszą się z dachu na dach. Ale też rzadko widywało się je w takich dzielnicach jak ta. Lubiły wysokie kamienne budynki z licznymi rynnami i skomplikowaną architekturą, która przyciąga gołębie. Nawet gargulce muszą jeść.
Działo się też coś w głębi ulicy. Przed jednym z opuszczonych magazynów stało kilka ciężkich wozów. Ludzie wnosili do środka jakieś skrzynie.
Po drodze przez most do Pseudopolis Yardu zauważył jeszcze kilka gargulców. I każdy odprowadzał go wzrokiem.
Sierżant Detrytus pełnił dyżur przy biurku. Popatrzył na Williama zaskoczony.
— Niech mnie, szybko to było. Żeś biegł całą drogę?
— O czym mówicie, sierżancie?
— Pan Vimes posłał po ciebie dopiero parę minut temu — wyjaśnił Detrytus. — Idź na górę. Nie bój się, już przestał krzyczeć. — Obrzucił Williama wzrokiem mówiącym „lepiej ty niż ja”. — Ale nie jest tak, jakby się cieszył, że wyjechał i nie pracuje.
— Czy on kiedykolwiek zachowywał się jak zadowolony wczasowicz?
— Nie bardzo. — Detrytus złośliwie wyszczerzył zęby. William wszedł po schodach i zapukał do drzwi, które otworzyły się natychmiast.
Komendant Vimes uniósł głowę znad biurka. Zmrużył oczy.
— No, no, szybki jesteś — stwierdził. — Biegłeś całą drogę?
— Nie, proszę pana. Przyszedłem, bo mam nadzieję, że będę mógł zadać kilka pytań.
— Jak miło z twojej strony…
Odczuwał silne wrażenie, że choć chwilowo w wiosce panuje spokój — kobiety wieszają pranie, koty wylegują się w słońcu — wulkan niedługo wybuchnie i setki zostaną pogrzebane pod popiołami.
— No więc… — zaczął William.
— Dlaczego to robisz? — zapytał Vimes.
William widział „Puls” leżący przed komendantem na biurku. Ze swojego miejsca mógł przeczytać tytuły:
— Jestem zagubiony, tak?
— Jeśli chce pan powiedzieć, że nie, komendancie, z przyjemnością zanotuję…
— Zostaw w spokoju ten notes!
William zrobił zdziwioną minę. Notes był z tych najtańszych, wykonany z papieru przerabianego już tyle razy, że można by go używać jako ręcznika. Ale oto znowu ktoś patrzył na niego, jakby to była broń.
— Nie pozwolę, żebyś zrobił mi to co Slantowi — uprzedził Vimes.
— Każde słowo z tej historii jest prawdą, komendancie.
— Mogę się założyć. To jego styl.
— Proszę posłuchać, komendancie. Jeśli coś w mojej historii się nie zgadza, niech pan mi powie co.
Vimes oparł się w fotelu i zamachał rękami.
— Masz zamiar drukować wszystko, co usłyszysz? Zamierzasz krążyć po mieście niepowstrzymany, jak… jak jakaś machina oblężnicza? Siedzisz sobie i ściskasz swą bezcenną prawość niczym pluszowego misia, a przecież nie masz bladego pojęcia, prawda, bladego pojęcia, jak bardzo możesz mi utrudnić pracę.
— Nie naruszam prawa…
— Nie? Naprawdę nie? W Ankh-Morpork? Czymś takim? Bo dla mnie wygląda to całkiem jak Zachowanie Zmierzające do Naruszenia Spokoju!
— Owszem, ludzie mogą się zaniepokoić, ale to ważne…
— A o czym napiszesz w następnej kolejności? Tak się zastanawiam…
— Nie wydrukowałem, że zatrudniacie w straży wilkołaka — oświadczył William.
Natychmiast tego pożałował, ale Vimes działał mu na nerwy.
— A gdzie o tym słyszałeś? — odezwał się ktoś cicho za jego plecami.
Obejrzał się, nie wstając z krzesła. Młoda jasnowłosa kobieta w mundurze straży stała oparta o ścianę. Musiała tam być przez cały czas.
— To sierżant Angua — przedstawił ją Vimes. — Przy niej możesz mówić otwarcie.
— Słyszałem plotki — tłumaczył William.
Widywał tę młodą sierżant na ulicach. Uważał, że ma zwyczaj patrzeć na ludzi trochę zbyt ostro.
— I…?
— Słuchajcie, rozumiem, czemu was to martwi. I chcę was zapewnić, że sekret kaprala Nobbsa jest u mnie bezpieczny.
Nikt się nie odezwał. William pogratulował sobie w myślach. To był strzał na oślep, ale po twarzy sierżant Angui poznał, że tym razem trafił. Wydawało się, że zamknęła się, zablokowała jakąkolwiek ekspresję.
— Rzadko kiedy rozmawiamy o przynależności gatunkowej kaprala Nobbsa — oświadczył po chwili Vimes. — Uznałbym za niewielką przysługę, gdybyś zechciał postępować w ten sam sposób.