— Nie musisz się obrażać — uspokoił go William. — Przecież nie proszę cię o kolor czy coś takiego…
— Kolor? — powtórzył wampir. — Kolor to łatvizna. Na kiedy będzie potrzebny?
— Niemożliwe — oświadczył stanowczo Dobrogór.
— Tak ci zię vydaje? Czy gdzieś tu v okolicy robią kolorove szkło?
— Tak, znam krasnoluda, który prowadzi fabrykę witraży przy Fedry — potwierdzi! Dobrogór. — Robią setki odcieni, ale…
— Chcę zaraz obejrzeć próbki. I jeszcze farby. Możecie zdobyć kolorove tusze?
— Z łatwością. Ale potrzebowałbyś setek różnych kolorów… Prawda?
— Nie, vcale nie. Zrobię listę tego, co będzie mi potrzebne. Ale viecie, pierwsze koty za płoty. Nie obiecuję od razu roboty klasy Burleigha i Vręzemocnego. Znaczy, nie proście o zubtelną grę śviateł i cieni na jeziennych liściach. Ale coś z mocnymi kontrastami povinno zię udać. Vystarczy?
— Będzie doskonale.
— Dziękuję.
William wstał.
— A teraz — rzekł — pójdziemy się zobaczyć z Królem Złotej Rzeki.
— Zawsze się zastanawiałam, czemu go tak nazywają — powiedziała Sacharissa. — Przecież tu nigdzie nie płynie rzeka złota. Prawda?
— Panowie…
Pan Slant czekał w holu pustego domu. Kiedy wkroczyła Nowa Firma, wstał na chwilę, ściskając swoją teczkę. Wyglądał, jakby był w wyjątkowo fatalnym humorze.
— Gdzie byliście?
— Poszliśmy coś przegryźć, panie Slant. Nie zjawił się pan rano, a pan Tulipan był głodny.
— Mówiłem wam, żebyście się nie pokazywali.
— Panu Tulipanowi niezbyt dobrze wychodzi niepokazywanie się. Zresztą przecież wszystko poszło dobrze. Musiał pan słyszeć. Aha, o mało co nie zginęliśmy, ponieważ o wielu rzeczach nam pan nie powiedział, i będzie to pana kosztować, ale w końcu, kto by się nami przejmował. Więc o co chodzi?
Pan Slant przyglądał się im z niechęcią.
— Mój czas jest cenny, panie Szpilo. Dlatego nie będę owijał w bawełnę. Co zrobiliście z psem?
— Nikt nam nic nie mówił o psie — oświadczył pan Tulipan, a pan Szpila od razu wiedział, że nie jest to właściwy ton.
— Aha. Zatem spotkaliście psa. Gdzie on jest?
— Zniknął. Uciekł. Pogryzł nas po …onych nogach i uciekł.
Pan Slant westchnął — przypominało to podmuch wiatru ze starożytnego grobowca.
— Mówiłem panom, że straż zatrudnia wilkołaka — powiedział.
— No? Co z tego? — zdziwił się pan Szpila.
— Wilkołak bez trudu dogada się z psem.
— Co? — zdumiał się pan Szpila. — Chce pan nam wmówić, że ludzie tutaj zechcą słuchać psa?
— Tak się nieszczęśliwie składa, że owszem — odparł pan Slant. — Pies ma osobowość. A osobowość się liczy. Zresztą precedensy prawne są tu oczywiste. W historii tego miasta, panowie, w różnych okresach stawialiśmy przed sądem siedem świń, plemię szczurów, cztery konie, jedną pchłę i rój pszczół. W zeszłym roku dopuszczono papugę jako świadka oskarżenia w bardzo poważnej sprawie o morderstwo, a ja musiałem dla niej wdrożyć program ochrony. O ile wiem, obecnie żyje bardzo daleko stąd, udając bardzo dużą papużkę falistą. — Pan Slant pokręcił głową. — Niestety, zwierzęta mają swoje miejsce w sądzie. Można w tym miejscu zgłosić całkiem liczne obiekcje, jednak sedno w tym, panie Szpilo, że komendant Vimes oprze na tym sprawę. Zacznie przesłuchiwać… ludzi. On już wie, że coś się nie zgadza, musi jednak działać w granicach zeznań i dowodów, a nie ma ani jednych, ani drugich. Jeżeli odnajdzie psa, myślę, że sprawa zacznie się rozjaśniać.
— Wsuńcie mu parę tysięcy dolarów — poradził pan Szpila. — To zawsze działa ze strażnikami.
— O ile wiem, ostatnia osoba, która próbowała przekupić Vimesa, wciąż nie odzyskała pełnej władzy w jednym palcu — odparł pan Slant.
— Zrobiliśmy …one wszystko, co nam kazaliście! — krzyknął pan Tulipan, celując w prawnika grubym jak serdelek palcem.
Pan Slant zmierzył go wzrokiem od stóp do głów, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
— „Zabić kucharza!!!” — powiedział. — Jakże zabawne. Jednakże, jak sądziłem, zatrudniliśmy profesjonalistów.
Pan Szpila wiedział, co się stanie, i po raz kolejny złapał w locie pięść pana Tulipana; energia ciosu oderwała go na moment od podłogi.
— Teczki, panie Tulipanie — zaintonował. — Ten człowiek wie o różnych sprawach.
— Trudno mu będzie wiedzieć o …onym czymkolwiek, kiedy będzie martwy! — warknął pan Tulipan.
— Prawdę mówiąc, umysł staje się wtedy jasny i ostry — oświadczył pan Slant.
Wstał, a pan Szpila zauważył, jak zombi się podnosi, używając kolejnych partii mięśni. Nie tyle wstaje, ile raczej rozwija się ku górze.
— Pański… drugi asystent nadal jest bezpieczny? — zapytał prawnik.
— Siedzi znowu w piwnicy, pijany jak bela. Nie rozumiem, czemu nie możemy załatwić go od razu. Niewiele brakowało, a uciekłby z wrzaskiem, kiedy zobaczył Vetinariego. Gdyby tamten nie był tak zaskoczony, mielibyśmy poważne kłopoty. Kto w takim mieście zwróci uwagę na jedno ciało więcej?
— Straż, panie Szpilo. Ile razy muszę to panu powtarzać? Są wręcz nieprawdopodobnie sprawni w zauważaniu.
— Ten oto pan Tulipan nie zostawi im wiele do zauważania… — Pan Szpila urwał. — Straż aż tak bardzo pana przeraża?
— To jest Ankh-Morpork — warknął prawnik. — Jesteśmy miastem bardzo kosmopolitycznym. Być martwym w Ankh-Morpork to często jedynie drobna niewygoda, rozumie pan? Mamy tu magów, mamy media wszelkiego typu. A ciała mają zwyczaj się pojawiać. Nie chcemy niczego, co mogłoby dać straży wskazówkę. Rozumie pan?
— Słuchaliby …onego trupa? — zdziwił się pan Tulipan.
— Nie rozumiem, dlaczego nie. Wy słuchacie — odparł zombi. Rozluźnił się nieco. — Zresztą zawsze istnieje możliwość, że wasz… kolega okaże się jeszcze użyteczny. Może wybierzecie się z nim na jakiś dalszy spacer, żeby przekonać nieprzekonanych… Jest zbyt cennym nabytkiem, żeby już teraz… przejść w stan spoczynku.
— No dobrze, niech będzie. Przytrzymamy go w butelce. Ale chcemy dodatkowej zapłaty za psa.
— To przecież tylko pies, panie Szpilo. — Pan Slant uniósł brwi. — Nawet pan Tulipan zdoła przechytrzyć psa, jak przypuszczam.
— Ale najpierw trzeba tego psa znaleźć — zauważył pan Szpila, szybko stając przed kolegą. — A w tym mieście jest ich sporo.
Zombi znów westchnął.
— Mogę dodać do waszego honorarium jeszcze pięć tysięcy dolarów w klejnotach. — Uniósł dłoń. — I niech pan nie obraża nas obu, mówiąc bez zastanowienia „dziesięć”. Zadanie nie jest trudne. Zgubione psy w tym mieście albo trafiają do któregoś ze zdziczałych stad, albo zaczynają nowe życie jako para rękawiczek.
— Chcę wiedzieć, kto mi wydaje te rozkazy — oświadczył pan Szpila. W kieszeni czuł ciężar De-Terminarza.
Pan Slant wyglądał na zdziwionego.
— Ja, panie Szpilo.
— Chodzi mi o pańskich klientów.
— Och, doprawdy?
— Sprawa robi się polityczna — upierał się pan Szpila. — Nie da się walczyć z polityką. Muszę wiedzieć, jak daleko mamy uciekać, jeśli ludzie odkryją, co się stało. I kto nas będzie chronił, jeśli nas złapią.
— W tym mieście, panowie, fakty nigdy nie są tym, czym się wydają. Zaopiekujcie się psem, a… inni zaopiekują się wami. Rodzą się plany. Kto może powiedzieć, co naprawdę się wydarzyło? Ludzie łatwo mogą się pogubić, a mówię to jako ktoś, kto spędził w salach sądowych całe wieki. Podobno kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty. Cóż za szkaradna fraza, nie sądzicie? Zatem… nie wpadajcie w panikę, a wszystko będzie dobrze. Ale też nie zachowujcie się bezmyślnie. Moi… klienci mają dobrą pamięć i głębokie kieszenie. Mogą wynająć innych zabójców. Rozumiemy się? — Zatrzasnął teczkę. — Zegnam panów.