Drzwi zamknęły się za nim.
Za plecami pana Szpili coś zabrzęczało — to pan Tulipan wyjął swój stylowy, elegancki zestaw przyrządów do grilla.
— Co pan robi?
— Ten …ony zombi skończy na tych …onych poręcznych i wszechstronnych szpikulcach do kebabu — oświadczył pan Tulipan. — A potem naostrzę krawędź tej …onej łopatki. I wtedy… wtedy zrobię mu z dupy jesień średniowiecza.
Mieli pilniejsze sprawy, ale pan Szpila był zaintrygowany.
— A jak dokładnie? — zapytał.
— Myślałem najpierw o gaiku… — Pan Tulipan się zadumał. — Potem pokaz tańców ludowych, uprawa ziemi aż do pojawienia się trójpolówki, kilka fal zarazy, a później, jeśli …ona ręka nie będzie nazbyt zmęczona, wynalazek końskiego chomąta.
— Brzmi nieźle — uznał pan Szpila. — A teraz poszukajmy tego przeklętego psa.
— Jak to załatwimy?
— Inteligentnie — wyjaśnił pan Szpila.
— Nie cierpię tego …onego sposobu.
Nazywano go Królem Złotej Rzeki. Wyrażało to uznanie dla jego bogactwa i osiągnięć, a także źródła sukcesu, którym jednak nie była klasyczna rzeka złota. Przezwisko było znacznie lepsze od poprzedniego, które brzmiało Sik Harry.
Harry Król zbił majątek, umiejętnie stosując starą mądrość, że i w popiele błyśnie diament. Potrafił wyciągnąć pieniądze z rzeczy, które ludzie wyrzucali. A zwłaszcza z bardzo ludzkich rzeczy, które ludzie wyrzucali.
Realne fundamenty jego fortuny powstały, kiedy zaczął zostawiać puste wiadra w rozmaitych lokalach w centrum miasta, zwłaszcza tych oddalonych od rzeki dalej niż o długość rynsztoka. Pobierał bardzo skromną opłatę za wynoszenie ich, kiedy już były pełne. Proces ten stał się ważnym elementem życia każdego właściciela pubu — w środku nocy słyszeli brzęk i odwracali się na drugi bok z miłą świadomością, że ktoś z ludzi Sika Harry’ego właśnie czynił świat — w niewielkiej skali — lepiej pachnącym miejscem.
Nie zastanawiali się, co się dzieje z pełnymi wiadrami, a tymczasem Harry Król odkrył coś, co stało się kluczem do bogactwa: bardzo mało jest substancji, choćby i obrzydliwych, które nie są używane w którejś z gałęzi gospodarki. Pewni ludzie zużywają ogromne ilości amoniaku i saletry. Jeśli nie da się czegoś sprzedać alchemikom, prawdopodobnie wezmą to farmerzy. Jeśli nie zechcą nawet farmerzy, to nie istnieje nic, zupełnie nic, jakkolwiek byłoby paskudne, czego nie da się sprzedać garbarzom.
Harry czuł się jak jedyny człowiek w osadzie górniczej, który wie, jak wygląda złoto.
Zaczął obsługiwać całe ulice i rozrastał się. W zamożnych dzielnicach właściciele domów płacili mu, naprawdę płacili, żeby zabierał nocne nieczystości, te tradycyjne już wiadra, koński nawóz, śmieci, a nawet psie odchody. Psie odchody? Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę, ile dadzą garbarze za najlepsze białe psie kupki? To tak jakby płacili mu za odbieranie miękkich diamentów.
Harry nic nie mógł na to poradzić — świat wychodził ze skóry, by dawać mu pieniądze. Ktoś gdzieś chętnie płacił za martwego konia albo dwie tony krewetek tak daleko przekraczających datę przydatności do spożycia, że nie dało się jej wypatrzyć nawet przez teleskop. A najwspanialsze było to, że ktoś już wcześniej mu zapłacił, żeby je sobie zabrał. Jeśli absolutnie nikt nie chciał czegoś kupić, nawet ludzie od kociej karmy, nawet sam Dibbler, istniały jeszcze potężne pryzmy kompostowe w dole rzeki za miastem. Wulkaniczne ciepło rozkładu przerabiało na żyzną glebę („10p za worek, przynieś własny worek…”) praktycznie wszystko, co zostawało. W tym — jeśli wierzyć plotkom — rozmaitych podejrzanych biznesmenów, którzy przegrali w bitwie o kolejne tereny („…prawdziwa uczta dla twoich dalii”).
Jednak dział pulpy drzewnej i szmat trzymał bliżej domu, obok wielkich kadzi zawierających złociste podstawy jego fortuny — dlatego że była to jedyna część firmy, o której zgadzała się rozmawiać jego żona, Effie. Plotka sugerowała, że Effie stała także za usunięciem ogólnie podziwianego szyldu nad bramą wiodącą na plac firmy. Szyld głosił: „H. Król — odbieramy siki od 1961”. Teraz napis brzmiał: „H. Król — przeróbka darów Natury”.
Małą furtkę w wielkiej bramie otworzył przed nimi troll. Harry był bardzo postępowy, jeśli chodziło o zatrudnianie przedstawicieli innych gatunków; należał w mieście do pierwszych przedsiębiorców, którzy dali pracę trollowi. W dziedzinie substancji organicznych trolle praktycznie nie miały zmysłu powonienia.
— Taa?
— Chciałbym rozmawiać z panem Królem, jeśli można.
— A ło czym?
— Zamierzam kupić od niego znaczną ilość papieru. Powiedz, że przyszedł pan de Worde.
— Dobra.
Drzwiczki zatrzasnęły się. Czekali. Po kilku minutach otworzyły się znowu.
— Król was tera przyjmie — oznajmił troll.
I tak William z Gunillą wkroczyli na plac należący do człowieka, który — jak głosiła plotka — magazynował papierowe chusteczki, czekając na dzień, gdy ktoś wymyśli, jak wydobywać srebro ze smarków.
Po obu stronach bramy wielkie rottweilery rzucały się na pręty swych kojców. Wszyscy wiedzieli, że na noc Harry je wypuszcza. Zadbał o to, żeby wszyscy wiedzieli. A każdy nocny złoczyńca musiał naprawdę dobrze sobie radzić z psami, jeśli nie chciał skończyć jako kilka funtów Garbnika I Klasy (Białego).
Król Złotej Rzeki miał swoje biuro w piętrowym baraku na placu. Mógł stamtąd widzieć parujące kopce i kadzie swojego imperium.
Nawet na wpół zasłonięty przez wielkie biurko, był człowiekiem potężnym, z różową, lśniącą twarzą i kilkoma kosmykami włosów zaczesanych na głowie. Trudno byłoby go sobie wyobrazić inaczej niż w koszuli z krótkim rękawem i szelkach, nawet gdy ich nie miał, albo inaczej niż palącego cygaro, bez którego rzeczywiście nikt go nigdy nie widział. Może służyło jako rodzaj obrony przed odorami, będącymi w pewnym sensie jego towarem.
— Dobry wieczór, chłopcy — rzucił przyjaźnie. — Co mogę dla was zrobić? Jakbym nie wiedział…
— Pamięta mnie pan, panie Król ? — spytał William.
Harry przytaknął.
— Jesteś synem lorda de Worde, zgadza się? Napisałeś o nas w tym swoim liście w zeszłym roku, kiedy nasza Daphne wychodziła za mąż, tak? Moja Effie była strasznie dumna, że wszyscy władcy czytają o naszej Daphne.
— Teraz ten list jest znacznie większy, panie Król.
— Tak, słyszałem — odparł grubas. — Zaczął się już pojawiać w naszych zbiorach. Przydatny materiał; kazałem chłopakom odkładać go osobno.
Cygaro przesunęło się z jednego kącika ust do drugiego. Harry nie umiał czytać ani pisać, co nie przeszkadzało mu wygrywać z tymi, co umieli. Zatrudniał setki pracowników do sortowania śmieci. Bez trudu mógł przyjąć jeszcze kilku, którzy sortowaliby słowa.
— Panie Król… — zaczął William.
— Nie jestem durniem, chłopcy — przerwał mu Harry. — Wiem, po co przyszliście. Ale interes to interes. Wiecie, jak to bywa.