Выбрать главу

— Bez papieru nasz interes padnie! — wybuchnął Dobrogór.

Cygaro przemieściło się znowu.

— A ty jesteś…?

— To pan Dobrogór — przedstawił Gunillę William. — Mój drukarz.

— Krasnolud, co? — Harry zmierzył Gunillę wzrokiem. — Ja tam nic nie mam przeciwko krasnoludom, ale marni z was sorterzy. Gnolle są tanie, tylko że te małe brudasy wyjadają połowę śmiecia. Trolle są w porządku. Trzymają się mnie, bo dobrze im płacę. Najlepsze są golemy, sortują dniem i nocą. Warte tyle złota, ile same ważą, ale ostatnio prawie tyle żądają, żeby im płacić. — Cygaro rozpoczęło kolejną wędrówkę przez usta. — Przykro mi, chłopcy. Umowa to umowa. Chciałbym wam pomóc. Ale sprzedałem cały papier. Nie mogę.

— Chcesz nas pan wykopać, tak po prostu? — oburzył się Dobrogór.

Zza chmury dymu Harry przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek.

— Ty mi mówisz o wykopywaniu? Pewnie nie wiecie, co to jest toszeron, co?

Krasnolud wzruszył ramionami.

— Owszem, ja wiem — oświadczył William. — Ma kilka znaczeń, ale sądzę, że chodzi panu o zaschniętą kulę błota i monet, jaką można znaleźć w jakimś zakręcie starego ścieku, gdzie woda tworzy wir. Bywają bardzo wartościowe.

— Co? Przecież ty masz rączki jak panienka… — Harry tak się zdziwił, że cygaro na moment obwisło mu w ustach. — Skąd wiesz?

— Lubię słowa, panie Król.

— Zacząłem grzebać w ściekach, kiedy miałem trzy lata. — Harry odsunął krzesło. — I już pierwszego dnia znalazłem swój pierwszy toszeron. Jasne, któryś ze starszych chłopaków zwinął mi go natychmiast. I wy mówicie o wykopywaniu z interesu? Ale już wtedy miałem nosa do tej roboty. Wtedy…

Siedzieli i słuchali, William z większą cierpliwością niż Gunilla. To była naprawdę fascynująca opowieść, jeśli ktoś lubił takie historie — mimo że znał już spore jej fragmenty. Harry Król opowiadał ją przy każdej okazji.

Młody Harry Król był błotnym szperaczem obdarzonym wizją. Przeczesywał brzegi rzeki, a nawet mętną powierzchnię samej Ankh; szukał zgubionych monet, kawałków metalu, przydatnych bryłek węgla… czegokolwiek, co gdzieś miało jakąś wartość. Zanim skończył osiem lat, zatrudniał już inne dzieciaki. Do niego należały całe odcinki rzeki. Inne gangi trzymały się z daleka albo ulegały przejęciu. Harry nie bił się źle, ale stać go było na wynajęcie takich, którzy bili się lepiej.

I tak rosło imperium Króla — przez koński nawóz sprzedawany na wiadra (z gwarancją dobrego udeptania), poprzez szmaty, resztki metalu, kości i domowe śmieci, przez sławne wiadra, kiedy przyszłość naprawdę zaczęła się rysować w złotych barwach. Była to jakby historia cywilizacji, ale oglądanej z samego dołu.

— Nie jest pan członkiem żadnej gildii, panie Król? — zapytał William, gdy Harry przerwał na nabranie oddechu.

Cygaro przewędrowało z jednej strony na drugą — pewny znak, że William trafił w czuły punkt.

— Przeklęte gildie! Powiedzieli, że powinienem wstąpić do Żebraków. Ja! Nigdy w życiu o nic nie żebrałem! Co za bezczelność! Ale wyrzuciłem ich wszystkich! Nie chcę mieć nic wspólnego z gildiami. Płacę moim chłopcom uczciwie i mnie się trzymają.

— Gildie chcą nas złamać, panie Król. Wie pan o tym. Przecież słyszy pan o wszystkim, co się dzieje. I jeśli nie sprzeda nam pan papieru, przegramy.

— A jeśli złamię umowę?

— To jest mój toszeron, panie Król — powiedział William. — A ci, którzy chcą mi go zwinąć, są naprawdę silni.

Harry milczał przez chwilę. Potem wstał i podszedł do okna.

— Chodźcie popatrzeć, chłopcy — powiedział.

Na końcu placu stał wielki kołowrót obsługiwany przez dwa golemy. Napędzał skrzypiący taśmociąg biegnący przez prawie cały teren. Na drugim końcu kilka trolli z szerokimi łopatami ładowało na taśmę śmieci z wielkiego stosu, uzupełnianego co jakiś czas przez podjeżdżające wózki.

Wzdłuż taśmy stały golemy i trolle, a niekiedy nawet ludzie. W migotliwym świetle pochodni uważnie się przyglądali sunącym odpadkom. Od czasu do czasu ktoś szybko wysuwał rękę i przerzucał coś do stojącego z tyłu kosza.

— Rybie łebki, kości, szmaty, papier… Jak dotąd mam dwadzieścia siedem pojemników, w tym jeden na złoto i srebro, bo byście się zdziwili, co się wyrzuca przez pomyłkę. Łyżeczka błyszczy wśród śmieci, już obrączka za nią leci… Tak śpiewałem kiedyś moim córkom. Taki towar jak ten wasz papier z nowinami trafia do pojemnika szóstego, Odpadki Papierowe Niskiej Klasy. Sprzedaję je głównie Bobowi Holtely’emu ze skweru Piątaka i Siódmaka.

— A co on z tym robi? — zapytał William, zauważając tę Niską Klasę.

— Pulpę na papier toaletowy — odparł Harry. — Żona przysięga, że tak. Osobiście pomijam pośredników. — Westchnął, wyraźnie nie dostrzegając gwałtownego spadku poczucia godności Williama. — I wiecie, czasami stoję tak sobie wieczorkiem, kiedy taśma turkocze, a zachodzące słońce błyszczy w zbiornikach osadowych, i nie wstydzę się przyznać, że łza kręci mi się w oku.

— Prawdę mówiąc, mnie też się zakręciła, wie pan… — zapewnił William.

— No więc, chłopcze… Kiedy ten dzieciak zabrał mi mój pierwszy toszeron, nie chodziłem nigdzie się skarżyć, prawda? Wiedziałem, że mam dobre oko, rozumiesz… Pracowałem dalej i znalazłem jeszcze mnóstwo innych. W dniu moich ósmych urodzin zapłaciłem dwóm trollom, żeby poszukały tego typa, który zwinął mi mój pierwszy, i stłukły go tak, aż się zesmarka. Wiedziałeś o tym?

— Nie, panie Król.

Harry Król spoglądał na Williama przez smugi dymu, a William miał wrażenie, że jest obracany i badany jak coś znalezionego w śmieciach.

— Moja najmłodsza córka, Hermiona… w przyszłym tygodniu wychodzi za mąż. Wielka gala. Świątynia Offlera. Chóry i wszystko. Zapraszam każdego ważniaka. Effie się uparła. Żaden nie przyjdzie, oczywiście. Nie do Sika Harry’ego.

— Za to „Puls” byłby na pewno — obiecał William. — Z kolorowymi obrazkami. Tyle że jutro wypadamy z interesu.

— Kolorowymi? Macie kogoś, kto je wam maluje, co?

— Nie. Mamy… specjalną metodę — zapewnił William. Wbrew rozsądkowi miał nadzieję, że Otto mówił poważnie.

W tej chwili nie siedział już na cienkiej gałęzi, teraz był już niebezpiecznie daleko poza drzewem.

— Chciałbym to zobaczyć… — rzekł Harry.

Wyjął cygaro, spojrzał na czubek i włożył je z powrotem do ust. Wypuścił kłąb dymu i znowu spojrzał badawczo na Williama.

Williama ogarnęło silne poczucie zakłopotania człowieka dobrze wykształconego, który staje wobec faktu, że przyglądający mu się analfabeta jest pewnie trzy razy bystrzejszy.

— Panie Król, naprawdę potrzebujemy tego papieru — powiedział, by jakoś przerwać krępującą ciszę.

— Ma pan w sobie coś niezwykłego, panie de Worde — stwierdził Król. — Urzędników kupuję i sprzedaję według potrzeb, ale pan mi nie pachnie urzędnikiem. Robi pan wrażenie człowieka, który przekopie się przez tonę gówna, żeby znaleźć szeląga. I zastanawiam się, dlaczego tak jest.

— Proszę, panie Król, niech pan nam sprzeda trochę papieru po starych cenach…

— Nie mogę — odparł krótko Harry. — Przecież ci tłumaczyłem. Umowa to umowa. Grawerzy zapłacili.

William otworzył usta, ale Gunilla położył mu dłoń na ramieniu. Król wyraźnie posuwał się ku końcowi ciągu myśli.

Wrócił do okna i w zadumie spojrzał na plac z jego dymiącymi pryzmami. I wtedy…

— No nie! Patrzcie tylko! — zawołał i odstąpił od okna, zdumiony i oburzony. — Widzicie ten wóz przy bramie, o tam?