Выбрать главу

Pan Szpila poczuł nietypową dla siebie ulgę, kiedy drzwi zatrzasnęły się za jego plecami. Ku swemu zaskoczeniu usłyszał również przesuwające się rygle.

— No cóż, mogło pójść lepiej — stwierdził, otrzepując się z kurzu i sierści.

— Co teraz? — zapytał pan Tulipan.

— Pora się zastanowić nad planem B.

— A czemu zwyczajnie nie tłuc …onych ludzi, aż nam powiedzą, gdzie jest ten pies? — zdziwił się pan Tulipan.

— Kuszące — przyznał pan Szpila. — Ale zostawimy to sobie do planu C…

— Demoniszcze…

Odwrócili się obaj.

— Pogięte ostrza syropu, mówiłem — oświadczył Paskudny Stary Ron. Kuśtykał przez ulicę z plikiem „Pulsów” pod pachą jednej ręki oraz sznurkiem, służącym za smycz jego nieokreślonego kundla w drugiej. Zauważył Nową Firmę.

— Harglegarglurp? — zapytał. — Lojarrrbnip! Panowie kupią azetę?

Pan Szpila miał wrażenie, że ostatnie zdanie, choć wypowiedziane prawie takim samym głosem, brzmiało natrętnym, nie całkiem właściwym tonem. Przede wszystkim miało sens.

— Ma pan jakieś drobne? — zapytał pana Tulipana, poklepując się po kieszeniach.

— Chce pan kupić, tak zwyczajnie kupić to …one coś?

— Na wszystko jest czas i miejsce, panie Tulipanie. Czas i miejsce. Proszę, tu są pieniądze.

— Tysiącletnia wskazówka i krewetki, demoniszcze — odpowiedział Ron i dodał: — Polecam się na przyszłość.

Pan Szpila otworzył „Puls”.

— Ten papier ma…

Urwał i przyjrzał się dokładniej.

— „Czy widzieliście tego psa?” — przeczytał. — No, no…

Spojrzał na Rona.

— Dużo tego sprzedajesz?

— Wmieść glinę, mówiłem. Tak, setki.

I znowu to ledwie wyczuwalne wrażenie dwóch głosów.

— Setki… — powtórzył pan Szpila.

Popatrzył na psa sprzedawcy. Wyglądał całkiem podobnie do tego wydrukowanego, ale w końcu wszystkie teriery są podobne. Zresztą ten był na sznurku.

— Setki… — mruknął jeszcze raz i ponownie przeczytał krótki tekst. Wyprostował się.

— Myślę, że mamy nasz plan B — oświadczył.

Z poziomu gruntu pies azeciarza czujnie obserwował, jak odchodzą.

— Trochę było za blisko. Źle się czułem — stwierdził, kiedy zniknęli za rogiem.

Paskudny Stary Ron odłożył azety do kałuży i z głębin swego niezgrabnego płaszcza wyciągnął zimną kiełbaskę. Rozlamał ją na trzy równe części.

William trochę się przy tym wahał, ale straż dostarczyła mu niezły rysunek, a w dodatku uznał, że w tej chwili drobny przyjazny gest w tamtym kierunku może być rozsądnym posunięciem. Jeśli znajdzie się w głębokich kłopotach, głową w dół, potrzebny mu będzie ktoś, kto go wyciągnie.

Napisał od nowa artykuł o Patrycjuszu, dodając to, czego był pewny, a nie miał tego wiele. Prawdę mówiąc, tkwił w miejscu.

Sacharissa przygotowała tekst o otwarciu „SuperFaktów”. W tej kwestii William także się wahał. Ale w końcu to była nowina. Nie mogli jej zignorować, no i zapełniała trochę miejsca.

Poza tym podobało mu się pierwsze zdanie: „Potencjalny konkurent «Pulsu», najstarszej azety Ankh-Morpork, otworzył swoją drukarnię przy ulicy Błyskotnej”.

— Robisz się coraz lepsza — pochwalił, spoglądając ponad biurkiem.

— Tak — przyznała. — Teraz już wiem, że kiedy zobaczę nagiego mężczyznę, koniecznie powinnam zdobyć jego nazwisko i adres, ponieważ…

William dokończył razem z nią:

— …nazwiska zwiększają sprzedaż.

Usiadł i napił się okropnej herbaty, jaką parzyły krasnoludy. Na krótką chwilę opanowało go poczucie rozkoszy. Dziwne słowo, pomyślał. Jedno z tych, które opisują coś, co nie wydaje dźwięku, ale gdyby wydawało, brzmiałby właśnie tak. Rozzzkosz… Odgłos miękkiej bezy topniejącej na języku.

Tu i teraz był wolny. Azeta została ułożona w łóżeczku, opatulona, jej paciorek wysłuchany. Była skończona. Ekipa wracała już po następne egzemplarze, przeklinając przy tym i spluwając. Zdobyli rozmaite stare wózki i wózeczki, żeby rozwozić azetę po ulicach. Oczywiście mniej więcej za godzinę paszcza prasy znowu będzie głodna, a on znów będzie pchał pod górę ciężki głaz, jak ten typ z mitologii… Jakże on się nazywał…?

— Kto to był ten bohater, którego skazali na to, żeby wpychał głaz na górę, i za każdym razem, ki«dy dochodził do szczytu, ten głaz staczał się na dół?

Sacharissa nie uniosła nawet głowy.

— Ktoś, kto potrzebuje taczek? — odpowiedziała, energicznie nabijając na kolec jakiś papier.

William rozpoznał ton osoby, która wciąż ma do wykonania irytującą pracę.

— Nad czym się tak męczysz? — zapytał.

— Nad sprawozdaniem spotkania Ankhmorporskiego Stowarzyszenia Odrodzenia Akordeonistów — wyjaśniła, pisząc coś szybko.

— Coś z nim jest nie tak?

— Owszem. Interpunkcja. Nie ma żadnej. Chyba będziemy musieli zamówić dodatkowe pudło przecinków.

— Więc po co tracisz czas?

— Dwadzieścia sześć osób jest wymienionych z nazwiska. — Jako akordeoniści?

— Tak.

— Nie będą się skarżyć?

— Przecież nie musieli grać na akordeonach. Aha, była też wielka kraksa na Broad-Wayu. Wóz się przewrócił i wysypał na drogę parę ton mąki. Konie się spłoszyły i zrzuciły cały ładunek świeżych jajek, a to spowodowało, że kolejny wóz rozlał trzydzieści baniek mleka… Co myślisz o tym jako tytule?

Pokazała mu kartkę, na której wypisała:

NAJWIĘKSZE W MIEŚCIE MIESZANIE CIASTA!!

William się zastanowił. Tak. Udało się w tych słowach zmieścić wszystko. Smętna próba żartu była akurat właściwa. Coś takiego wzbudzi wiele radości przy stole pani Arcanum.

— Usuń drugi wykrzyknik — powiedział. — Poza tym tytuł jest perfekcyjny. Jak się o tym dowiedziałaś?

— Wiesz, funkcjonariusz Fiddyment zajrzał do nas i mi powiedział. — Sacharissa spuściła głowę i zaczęła całkiem niepotrzebnie przekładać papiery. — Wydaje mi się, że on robi do mnie słodkie oczy.

Maleńka, dotychczas lekceważona cząstka ego Williama natychmiast zamarzła na kamień. Jakoś bardzo wielu młodych ludzi koniecznie chciało o czymś Sacharissie opowiedzieć.

— Vimes nie życzy sobie, żeby jego ludzie z nami rozmawiali — rzekł.

— No tak, ale nie sądzę, żeby opowiedzenie mi o masie rozbitych jajek też się liczyło. Prawda?

— Niby racja, ale…

— Zresztą przecież nic nie mogę na to poradzić, że jakiś młody człowiek chce mi coś opowiedzieć.

— Chyba nie, ale…

— W każdym razie na dzisiaj już skończyłam. — Sacharissa ziewnęła. — Idę do domu.

William poderwał się tak gwałtownie, że otarł sobie kolana o biurko.

— Odprowadzę cię — powiedział.

— Na bogów, już za piętnaście ósma. — Sacharissa włożyła płaszcz. — Dlaczego jeszcze pracujemy?

— Bo prasa nigdy nie zasypia — odparł William.

A kiedy wyszli na opustoszałą ulicę, zastanowił się, czy Vetinari trafnie ocenił prasę. Miała w sobie coś… nieodpartego. Była jak pies, który patrzy na człowieka tak długo, aż dostanie jeść. Odrobinę groźny pies. Pies gryzie człowieka, pomyślał. Ale to żadna nowina — to starzyna.

Sacharissa pozwoliła, by odprowadził ją na koniec ulicy, i tam się zatrzymała.

— Dziadek będzie zakłopotany, jeśli ktoś cię ze mną zobaczy — powiedziała. — Wiem, że to głupie, ale… rozumiesz, sąsiedzi. I cała ta historia z gildią.