— Rozumiem. Uhm.
Patrzeli na siebie. Na chwilę powietrze stało się ciężkie.
— Eee… Nie wiem, jak to powiedzieć… — zaczął William, wiedząc, że wcześniej czy później powiedzieć musi. — Ale chyba powinienem cię poinformować, że chociaż jesteś dziewczyną bardzo atrakcyjną, to jednak nie w moim typie.
Rzuciła mu spojrzenie tak pełne doświadczenia, jakiego jeszcze u niej nie widział. Po czym odparła:
— Niełatwo było ci to powiedzieć i jestem ci wdzięczna.
— Bo wiesz, pomyślałem, że skoro tak ciągle razem pracujemy…
— Nie, nie… Naprawdę się cieszę, że jedno z nas to powiedziało. I założę się, że dziewczyny ustawiają się do ciebie w kolejce. Do zobaczenia jutro.
Spoglądał za nią, kiedy szła ulicą do swego domu. Po kilku sekundach w oknie na piętrze zapaliła się lampa.
Biegnąc bardzo szybko, wrócił na swoją kwaterę akurat tak spóźniony, by zyskać Spojrzenie pani Arcanum, ale jeszcze nie tak, by za niegrzeczność zostać odsunięty od stołu. Ci poważnie spóźnieni musieli jeść kolację w kuchni.
Dzisiaj dostali curry. Co niezwykłe — u pani Arcanum więcej było resztek niż oryginalnych dań. To znaczy, o wiele więcej potraw przyrządzała z tego, co tradycyjnie uznawano za roztropnie nadające się do użytku pozostałości wcześniejszych posiłków — gulasze, potrawki, curry — niż potraw, z których te pozostałości mogłyby pochodzić.
Curry było szczególnie niezwykłe, gdyż pani Arcanum uznawała obce części świata za marginalnie tylko mniej nieprzyzwoite od intymnych części ciała. Dodawała więc ten dziwnie żółty proszek curry bardzo małą łyżeczką, żeby przypadkiem lokatorzy nie zdarli nagle z siebie ubrań i nie zaczęli się obco zachowywać. Głównymi składnikami dania wydawały się brukiew, smakujące deszczówką rodzynki i resztki jakiejś zimnej baraniny, choć William nie pamiętał, kiedy jedli oryginalną baraninę w dowolnej temperaturze.
Dla innych lokatorów nie stanowiło to problemu. Pani Arcanum podawała wielkie porcje, a byli ludźmi, którzy dokonania kulinarne mierzyli ilością, jaką dostawało się na talerz. Może i nie smakowało to oszałamiająco, ale człowiek szedł spać najedzony, a głównie to się liczy.
W tej chwili omawiano nowiny dnia. Pan Mackleduff kupił „SuperFakty” i oba wydania „Pulsu”, by dobrze pełnić swoją funkcję strażnika komunikacji.
Powszechnie się zgodzono, że nowiny w „SuperFaktach” są ciekawsze, choć pani Arcanum uznała, że temat węży nie nadaje się do stołu i prasa nie powinna o tym pisać. Jednak ulewy owadów i temu podobne w pełni potwierdziły ogólną opinię o dalekich krainach.
Starzyny, myślał William, z chirurgiczną precyzją krojąc rodzynkę. Jego lordowska mość miał rację. Nie nowiny, tylko starzyny, powtarzające ludziom to, o czym — jak im się wydaje — od dawna już wiedzą, że jest prawdą.
Patrycjusz, jak wszyscy się zgodzili, to przebiegły typ. Doszli do wniosku, że oni bez wyjątku są tacy sami. Pan Windling oświadczył, że miasto jest w stanie chaosu i niezbędne są zmiany. Pan Długo — szyb odparł, że wprawdzie trudno mu się wypowiadać w imieniu miasta, ale branża kamieni szlachetnych ostatnio bardzo się ożywiła. Pan Windling stwierdził, że niektórym to odpowiada. Pan Prone wyraził opinię, że straż nie potrafi nawet obiema rękami trafić do własnego tyłka — sformułowanie, które o mało co nie zyskało mu miejsca przy kuchennym stole do końca posiłku. Zgodzono się, że Vetinari to zrobił, z pewnością, i należałoby go odsunąć. Główne danie dobiegło końca o godzinie 8.45, a następnie pojawiły się odrobinę nadgniłe śliwki w rzadkim budyniu; pan Prone dostał trochę mniej śliwek, co stanowiło milczącą reprymendę.
William wcześnie wycofał się do swojego pokoju. Przyzwyczaił się już do kuchni pani Arcanum, ale nic prócz radykalnego zabiegu chirurgicznego nie zmusiłoby go do polubienia jej kawy.
Leżał na wąskim łóżku, w ciemności (pani Arcanum dostarczała jedną świecę tygodniowo, a przy natłoku innych spraw jakoś zapomniał kupić nową) i próbował myśleć.
Pan Slant przeszedł przez pustą salę balową. Ściany odbijały echem odgłos kroków na drewnianej podłodze.
Zajął pozycję w środku kręgu świec. Był trochę zdenerwowany — jako zombi zawsze czuł się niepewnie w pobliżu ognia.
Odchrząknął.
— I co? — zapytał fotel.
— Nie złapali psa — oznajmił pan Slant. — We wszelkich innych aspektach, muszę przyznać, wykonali robotę po mistrzowsku.
— Bardzo będzie groźny, jeśli odnajdzie go straż?
— Jak mi wiadomo, rzeczony pies jest już dość stary — odparł pan Slant w stronę blasku świec. — Poleciłem panu Szpili, aby go odszukał, ale nie sądzę, by łatwo udało mu się dotrzeć do psiego podziemia miasta.
— Są tu również inne wilkołaki, prawda?
— Tak — zgodził się gładko pan Slant. — Ale nie pomogą. Jest ich niewiele, a sierżant Angua ze Straży Miejskiej to bardzo wpływowa postać w wilkołaczej społeczności. Nie pomogą obcym, gdyż ona mogłaby się o tym dowiedzieć.
— I ściągnąć na nich straż?
— Wydaje mi się, że nie zajmowałaby czasu straży.
— Ten pies jest już pewnie w garnku jakiegoś krasnoluda — uznał fotel.
Zabrzmiały ciche śmiechy.
— Jeśli sprawy… pójdą źle — odezwał się fotel — kogo znają ci ludzie?
— Znają mnie — zapewnił pan Slant. — Nie martwiłbym się na zapas. Vimes działa według reguł.
— Słyszałem, że jest człowiekiem gwałtownym i mściwym — zaniepokoił się fotel.
— Istotnie. A ponieważ to właśnie wie o sobie, zawsze działa według reguł. W każdym razie gildie spotykają się jutro.
— A kto zostanie nowym patrycjuszem? — zainteresował się fotel.
— Będzie to kwestia starannie omawiana, po rozważeniu opinii o wszelkich odcieniach — zapewnił pan Slant. Jego tonem można by oliwić zegarki.
— Panie Slant… — rzucił fotel.
— Tak?
— Proszę nie próbować z nami takich sztuczek. To będzie Scrope, tak?
— Pan Scrope z pewnością cieszy się poważaniem wielu kluczowych postaci tego miasta.
— To dobrze.
Stęchłe powietrze w sali stało się ciężkie od niewypowiedzianej konwersacji.
Absolutnie nikt nie musiał mówić: Wiele potężnych osób w mieście zawdzięcza swoje pozycje Vetinariemu.
I nikt nie odpowiedział: Oczywiście. Ale u ludzi, którzy pożądają władzy, wdzięczność rzadko kiedy trwa długo. Ludzie tego typu mają skłonność do załatwiania spraw na bieżąco. Nigdy by nie próbowali pozbawić Vetinariego stanowiska, ale kiedy już odejdzie, będą praktyczni.
Żaden z obecnych nie spytał: Czy nikt nie będzie bronić Vetinariego?
Odpowiedziało mu milczenie: Och, wszyscy. Będą powtarzać coś w stylu: Biedaczysko… to z przepracowania, wiecie. Będą powtarzać: Ci spokojni najczęściej się łamią. Będą powtarzać: Rzeczywiście… powinniśmy go odesłać gdzieś, gdzie nie zrobi krzywdy sobie ani innym. Nie sądzicie? Będą powtarzać: Może jakiś skromny pomnik byłby na miejscu? Będą powtarzać: Przynajmniej tyle możemy dla niego zrobić, że zdejmiemy mu z karku straż. Jesteśmy mu to winni. Będą powtarzać: Trzeba patrzeć w przyszłość. I w ten sposób, spokojnie, wszystko się zmieni. Bez chaosu, prawie bez zamieszania.
Nikt nie dodał: Skrytobójstwo postaci. Znakomity pomysł. Zwykłe skrytobójstwo działa tylko raz, a to działa dzień po dniu…