Выбрать главу

— No… ehm… Jest w spiżarni przy worku z mąką. Całego miasta, powiada pan?

— Zupełnie możliwe!

William czuł, jak obwisła mu marynarka, kiedy wcisnął do kieszeni duże mosiężne odważniki.

— Proszę wziąć stary worek po ziemniakach — doradziła pani Arcanum, bardzo podniecona obrotem wydarzeń.

William złapał worek, wrzucił do niego wagę z odważnikami i pobiegł do drzwi.

— Uniwersytet i rzeka, i wszystko? — zapytała nerwowo gospodyni.

— Tak! Tak właśnie!

— Proszę tylko potem porządnieją umyć, jasne?! — zawołała surowo w stronę oddalających się pleców.

William zwolnił pod koniec trasy. Wielka żelazna waga kuchenna i pełny zestaw odważników nie były lekkim brzemieniem. Ale przecież o ciężar właśnie chodziło…! Biegł, szedł, wlókł worek przez zimną, mglistą noc, aż dotarł na Błyskotną.

W budynku „SuperFaktów” wciąż paliły się światła. Jak długo trzeba siedzieć, jeśli wymyśla się nowiny na bieżąco? — zastanawiał się William. Ale to, co on miał na myśli, było prawdziwe. A nawet przygniatające.

Dobijał się do drzwi „Pulsu”, dopóki nie otworzył mu jakiś krasnolud — który patrzył zdumiony, jak William de Worde przebiega obok i rzuca na biurko wagę i odważniki.

— Proszę zbudzić pana Dobrogóra. Musimy wypuścić następne wydanie! I czy mógłbym dostać dziesięć dolarów?

Dopiero Dobrogór opanował sytuację, kiedy w nocnej koszuli — ale nadal w hełmie na głowie — wygramolił się po drabinie z piwnicy.

— Nie. Dziesięć dolarów — tłumaczył zdziwionym krasnoludom William. — Dziesięć dolarowych monet. A nie kwotę dziesięciu dolarów.

— Czemu?

— Żeby sprawdzić, ile waży siedemdziesiąt tysięcy dolarów.

— Nie mamy siedemdziesięciu tysięcy dolarów!

— Słuchajcie, wystarczy nawet jedna dolarówka — wyjaśniał cierpliwie William. — Dziesięć da większą dokładność, to wszystko. Wyliczę to sobie.

Wydobyto wreszcie z krasnoludziego kufra dziesięć monet i William zważył je starannie. Potem otworzył swój notes na czystej stronicy i pogrążył się w gorączkowych obliczeniach. Krasnoludy przyglądały mu się z powagą, jakby przeprowadzał eksperyment alchemiczny. Wreszcie uniósł głowę znad liczb, a w oczach gorzał mu blask objawienia.

— To prawie trzecia część tony — oznajmił. — Tyle waży siedemdziesiąt tysięcy dolarowych monet. Przypuszczam, że dobry koń mógłby unieść to i jeszcze jeźdźca, ale… Vetinari chodzi o lasce, widzieliście przecież. Całą wieczność by trwało, nim załadowałby te pieniądze na konia. I nawet gdyby uciekł, nie mógłby jechać szybko. Vimes musiał to zauważyć. Mówił, że te fakty to głupie fakty!

Dobrogór stał już przed rzędami pudełek.

— Gotów, szefie.

— No dobrze…

William się zawahał. Znał fakty, ale co z nich wynikało?

— No to… ułóż tytuł: „Kto wrobił lorda Vetinariego?”. Teraz tekst… — Obserwował dłonie krasnoluda sunące nad przegródkami i wyjmujące litery. — No… jakby… „Straż Miejska Ankh-Morpork jest przekonana, że przynajmniej jeszcze jedna osoba była zamieszana w… w…”.

— Zamęt? — podpowiedział Gunilla.

— Nie.

— Burdę?

— „…w atak, jaki wtorkowego ranka miał miejsce w pałacu”.

William odczekał, aż krasnolud go dogoni. Coraz łatwiej przychodziło mu czytać układane słowa, kiedy Dobrogór przesuwał dłonie od jednej przegródki do drugiej: r-a-m-k-a…

— Wstawiłeś m zamiast n — powiedział.

— A rzeczywiście. Przepraszam. Mów dalej.

— No więc… „Dowody sugerują, że lord Vetinari wcale nie zaatakował swojego urzędnika, jak się uważa, ale mógł odkryć popełniane właśnie przestępstwo”…

Dłonie sunęły nad czcionkami… p-o-p-e-ł-n-i-a-n-e-spacja-w-ł-a-ś-n-i-e…

Znieruchomiały.

— Jesteś tego pewien? — zapytał Dobrogór.

— Nie, ale to teoria równie dobra jak inne — odparł William.

— Ten koń nie został osiodłany do ucieczki. Został osiodłany, by go odkryto. Ktoś miał jakiś plan, który się nie udał. Tego jestem pewny. Dobrze… od nowego wiersza. „Koń w stajniach miał w jukach ładunek monet o wadze jednej trzeciej tony, jednakże w obecnym stanie zdrowia Patrycjusz…”.

Któryś z krasnoludów rozpalił w piecu. Inny zdzierał czcionki z form zawierających ostatnie wydanie „Pulsu”. Hala wracała do życia.

— Razem jakieś osiem cali plus nagłówek — stwierdził Dobrogór, gdy William skończył dyktować. — To powinno ludźmi wstrząsnąć. Mam dodać coś jeszcze? Panna Sacharissa napisała kawałek o balu u lady Selachii. Jest też kilka drobiazgów.

William ziewnął. Ostatnio za mało sypiał.

— Dołącz je — postanowił.

— Dotarł też sekar z Lancre. Przynieśli, kiedy poszedłeś już do domu — poinformował krasnolud. — To będzie kosztowało dodatkowe pięćdziesiąt pensów dla posłańca. Pamiętasz, że po południu wysyłałeś sekara? O wężach? — dodał, widząc niezrozumienie Williama.

William przeczytał tekst na arkusiku cienkiego papieru. Wiadomość została starannie zapisana równym pismem operatora — prawdopodobnie najdziwniejsza wiadomość, jaką przekazano dotąd za pomocą nowej technologii.

Król Verence z Lancre także przyswoił sobie fakt, że sekary pobierały opłatę od słowa.

KOBIETY LANCRE NIE POWT NIE MAJĄ ZWYCZAJU RODZIĆ WĘŻY STOP DZIECI URODZONE TEGO MIESIĄCA WILLIAM TKACZ KONSTANCJA DEKARZ KATASTROFA WOŹNICA WSZYSTKIE PLUS RĄCZKI NÓŻKI MINUS ŁUSKI KŁY

— Ha! Mamy ich! — zawołał William. — Daj mi pięć minut, to złożę z tego jakiś tekst. Już wkrótce się przekonamy, czy miecz prawdy pokona smoka kłamstw!

Boddony spojrzał na niego łagodnie.

— Nie mówił pan, że kłamstwo obiegnie świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty?

— Ale to przecież jest prawda.

— No…? Gdzie ma te buty?

Dobrogór skinął na pozostałe krasnoludy, które zaczynały ziewać.

— Wracajcie do łóżek, chłopcy. Sam poskładam resztę. Patrzył, jak znikają kolejno w piwnicy. Potem usiadł, wyjął z kieszeni małe srebrne pudełeczko i podsunął je Williamowi.

— Tabaki? Najlepsza rzecz, jaką wynaleźli ludzie. Czerwona Palona od Watsona. Oczyszcza umysł jak złoto. Nie?

William pokręcił głową.

— Muszę spytać… Dlaczego pan to robi, panie de Worde? — Dobrogór wciągnął do obu nozdrzy po wielkiej porcji tabaki.

— O co ci chodzi?

— Nie mówię, że nie jesteśmy wdzięczni, zaznaczam — tłumaczył Dobrogór. — Dzięki temu ciągle płyną pieniądze. Bo strumyk zamówień z dnia na dzień wysycha. Wydaje się, że każdy warsztat grawerski już czekał, żeby się zająć drukiem. My tylko otworzyliśmy drogę dla młodych. Ale w końcu i tak nas załatwią. Za nimi stoją pieniądze. Przyznam, że niektórzy z chłopców chcieliby sprzedać wszystko i wracać do kopalni ołowiu.

— Nie możecie tego zrobić!

— No cóż… Chcesz pewnie powiedzieć, że ty byś tego nie chciał. Rozumiem. Ale odkładaliśmy pieniądze. Powinniśmy wyjść na swoje. Sądzę, że udałoby się pchnąć komuś prasę. Moglibyśmy zabrać do domu niezłą sumkę. O to nam tylko chodziło. O pieniądze. Ale czemu ty to robisz?

— Ja? Ponieważ…

William zamilkł. Właściwie nie postanowił, że będzie cokolwiek robić. Przez całe życie nigdy świadomie nie podjął takiej decyzji. Jedna sprawa delikatnie wiodła go do następnej, a potem nagle pojawiła się prasa wymagająca karmienia. Czekała teraz… Człowiek ciężko pracował, żywił ją, a w godzinę później była znowu głodna i cała robota zmierzała do pojemnika numer sześć na placu Sika Harry’ego. A to dopiero początek kłopotów. Nagle miał stalą pracę i stałe godziny urzędowania, a mimo to wszystko, co robił, było równie trwałe jak zamki z piasku na plaży, gdzie sięga przypływ.