Willie Hobson był biznesmenem w typie Króla Złotej Rzeki: znalazł niszę, zajął ją i poszerzył tak, że do środka wpadało sporo pieniędzy. Wielu mieszkańców miasta używało czasem koni, a mało kto miał miejsce, by je trzymać. Potrzebowali stajni, stajennych, siana… A wystarczało kilka dolarów by wynająć konia od Williego.
Wiele osób trzymało tu również własne konie. Ludzie wchodzili i wychodzili przez cały czas. A krzywonodzy, podobni do go — blinów osobnicy, którzy tu pracowali, nigdy nie zatrzymywali nikogo, chyba że wyglądał, jakby wynosił konia pod płaszczem.
William usłyszał z mroku spomiędzy boksów:
— Jedną chwilę, przyjacielu.
Spojrzał w cienie. Przyglądało mu się kilka koni. Kawałek dalej inne konie były przeprowadzane, krzyczeli ludzie, panował zwykły stajenny rozgardiasz. Ale głos dobiegał z niewielkiej kałuży złowieszczej ciszy.
— Zostały mi jeszcze dwa miesiące na ostatnim pokwitowaniu — oznajmił ciemności. — I muszę zaznaczyć, że promocyjny komplet sztućców był chyba zrobiony ze stopu ołowiu i końskiego nawozu.
— Nie jestem złodziejem — powiedziały cienie.
— Kto to mówi?
— Czy wiesz, co jest dla ciebie dofre?
— No… tak. Gimnastyka, regularne posiłki i odpowiednia ilość snu. — William przyjrzał się długiemu szeregowi boksów. — Ale wydaje mi się, że naprawdę chciałeś zapytać, czy wiem, co jest dla mnie niedobre, w ogólnym kontekście tępych narzędzi i ostrych noży.
— Ogólnie rzecz fiorąc, tak. Nie, nie ruszaj się pan. Stój tam, gdzie cię widzę, a nic ci się nie1 stanie.
William przemyślał to.
— Owszem, ale jeśli stanę tam, gdzie nie będziesz mnie widział, to nie wiem, jak coś mogłoby mi się stać.
Coś westchnęło.
— Może ofaj zrofimy krok do zgody… Nie, nie ruszaj się!
— Przecież powiedziałeś…
— Po prostu stój w miejscu, zamknij się i słuchaj, co?
— Dobrze.
— Chodzą słuchy, że jest taki jeden pies, którego szukają — powiedział tajemniczy glos.
— Ach… tak. Straż go poszukuje, owszem. I…?
William miał wrażenie, że dostrzega w mroku jakiś nieco ciemniejszy kształt. Co ważniejsze, wyczuwał też Zapach, mimo dominującego w stajni odoru koni.
— Ron? — zapytał.
— Czyja mówię jak Ron? — odpowiedział głos.
— Nie… raczej nie. No więc z kim rozmawiam?
— Możesz mnie nazywać… Głęfokim Gnatem.
— Głęboki Gnat?
— Coś nie pasuje?
— Nie, nie, w porządku. Co mogę dla pana zrobić, panie Gnacie?
— Przypuśćmy, że ktoś fy wiedział, gdzie jest ten piesek, ale nie chce mieć nic wspólnego ze strażą? — zasugerował głos Głębokiego Gnata.
— Dlaczego nie?
— Powiedzmy tyle, że straż może sprawiać kłopoty osofom pewnego rodzaju. To jeden powód.
— Dobrze.
— I powiedzmy jeszcze, że są w okolicy ludzie, którzy fy nie chcieli, żefy ten piesek wyszczekał, co wie. Tak? Straż może o niego nie zadfać. Oni tam w straży nie przejmują się psami.
— Nie?
— Nie. Straż uważa, że taki pies nie ma żadnych ludzkich praw. To następny powód.
— Jest jeszcze trzeci?
— Tak. Przeczytałem w azecie, że wyznaczyli nagrodę.
— Ach. I co?
— Tylko że źle wydrukowali, bo stało tam, że dwadzieścia pięć dolarów zamiast stu dolarów. Jasne?
— Och. Rozumiem. Ale sto dolarów to dużo pieniędzy jak na psa, panie Gnacie.
— Nie na tego psa, jeśli rozumiesz pan, co mam na myśli — odparły cienie. — Ten pies ma historię do opowiedzenia.
— Tak? Czyżby to był słynny gadający pies z Ankh-Morpork?
Głęboki Gnat warknął gniewnie.
— Psy nie mówią, wszyscy o tym wiedzą. Ale są tacy, co rozumieją psi język, jeśli łapiesz pan, o czym mowa.
— Chodzi o wilkołaki?
— Możliwe, że chodzi o osofników tego pokroju, owszem.
— Ale jedyny wilkołak, jakiego znam, pracuje w straży — powiedział William. — Czyli każe mi pan zapłacić sto dolarów tylko po to, żebym mógł przekazać Wufflesa strażnikom, tak?
— Zasłużysz się u starego Vimesa, nie?
— Ale sam pan mówił, że nie ufa straży, panie Gnacie. A ja słucham, co ludzie mówią, wie pan…
Głęboki Gnat milczał przez chwilę.
— No dofrze — zgodził się. — Pies i tłumacz, sto pięćdziesiąt dolarów.
— A historia, którą ten pies może opowiedzieć, ma związek z porannymi wydarzeniami w pałacu sprzed kilku dni?
— Możliwe. Możliwe. Nawet fardzo możliwe. Niewykluczone, że właśnie o czymś takim jest mowa.
— Chcę zobaczyć, z kim rozmawiam — oświadczył William.
— Nic z tego.
— No świetnie… To rzeczywiście uspokaja. Znaczy, mam pójść i znaleźć sto pięćdziesiąt dolarów, tak, a potem przynieść je tutaj i po prostu oddać? I tyle?
— Dofry pomysł.
— Nie ma szans.
— Aha… Czyli mi pan nie ufasz, co? — zapytał Głęboki Gnat.
— Zgadza się.
— Hm… Przypuśćmy, że zdradzę mały fragmencik tej opowieści gratis i darmo. Do polizania. Dla smaku, jak to mówią.
— Proszę mówić…
— To nie Vetinari dźgnął tego drugiego. To fył ktoś inny.
William zapisał to i przyjrzał się z uwagą.
— I jak dokładnie ma mi tp pomóc?
— To niezły kawałek nowin, nie? Mało kto o tym słyszał.
— Niewiele tego. Coś o nim wiadomo?
— Ma na kostce ślad po ugryzieniu przez psa.
— Z czymś takim na pewno łatwo będzie go poznać na ulicy, tak? Co mam zrobić? Próbować dyskretnie podnosić ludziom nogawki?
— To naprawdę sensacyjna nowina — odparł Głęboki Gnat urażonym tonem. — Pewni ludzie fardzo się zmartwią, kiedy zamieścisz ją pan w swojej azecie.
— Tak, zmartwią się, że zwariowałem. Musi mi pan powiedzieć coś ciekawszego! Może pan podać rysopis?
Głęboki Gnat milczał przez chwilę, a kiedy znów się odezwał, był wyraźnie niepewny.
— Znaczy: jak wyglądał? — zapytał.
— No tak!
— Aha… No więc z psami to tak nie działa, rozumiesz pan. To co rofimy… co rofi taki normalny pies, to patrzy do góry. Ludzie to zwykle takie ściany z parą nozdrzy na czufku. I tyle.
— Czyli niewiele się dowiem — mruknął William. — Przykro mi, ale nic nie wyjdzie z inte…
— Ale jak pachniał, to całkiem inna sprawa — przerwał mu Głęboki Gnat nerwowo.
— No dobrze, niech pan opisze, jak pachniał.
— A czy widzę przed sofą stos gotówki? Jakoś niespecjalnie.
— Panie Gnacie, nie będę nawet myślał o zbieraniu takich pieniędzy, dopóki nie poznam jakiegoś dowodu, że naprawdę pan coś wie.
— No dofrze — odezwał się po chwili głos z cienia. — Wiesz pan, że istnieje Komitet De — elekcji Patrycjusza? To jest nowina!
— A co w tym nowego? Ludzie od lat spiskują, żeby się go pozbyć.
Znowu chwila ciszy.
— Wiesz pan — rzekł Głęboki Gnat — oszczędzilifyśmy sofie wielu proflemów, gdyfyś pan po prostu dał mi forsę, a ja fym powiedział wszystko.
— Jak dotąd nic pan nie powiedział. Niech pan powie wszystko, a wtedy zapłacę, jeśli to będzie prawda.
— No tak… Sprófuj pan któregoś z innych, ten aż dzwoni.
— Czyli wychodzi na to, że nie ubijemy interesu. — William schował notes.
— Czekaj pan, czekaj… Można to jakoś załatwić. Zapytaj pan Vimesa, co rofił Vetinari tuż przed atakiem.