— Czemu? A co robił?
— Przekonamy się, czy pan to odkryjesz.
— To dość marny punkt wyjścia…
Nie było odpowiedzi. Williamowi zdawało się, że słyszy jakieś szuranie.
— Halo…
Odczekał chwilę, a potem bardzo ostrożnie ruszył przed siebie.
W półmroku spojrzało na niego kilka koni. Po niewidzialnym informatorze nie pozostał żaden ślad.
Wiele myśli walczyło o miejsce w jego mózgu, kiedy szedł w stronę światła dnia. Ale co dziwne, na główną arenę przesączało się wciąż pewne drobne, pozornie nieistotne spostrzeżenie. Co to za wyrażenie „spróbuj pan któregoś z innych, ten aż dzwoni”? No bo „spróbuj innego, ten aż dzwoni” owszem, słyszał — powiedzonko pochodziło z czasów okrutniejszego niż zwykle władcy Ankh-Morpork, który kazał rytualnie torturować wielu tancerzy Morrisa. Ale „któregoś z innych”… Dziwne…
I wtedy go olśniło.
Głęboki Gnat musi być cudzoziemcem. To logiczne. Tak jak Otto, który doskonale mówił po morporsku, ale nie całkiem opanował kolokwializmy.
Zanotował to.
Wyczuł dym w tej samej chwili, w której usłyszał łomot ceramicznych stóp golemów. Czterech glinianych ludzi przebiegło obok niego, dźwigając długą drabinę. Bez zastanowienia ruszył za nimi, odruchowo przewracając kartkę w notesie.
Ogień zawsze stanowił groźbę w tej części miasta, gdzie przeważała zabudowa drewniana i strzechy. Dlatego właśnie wszyscy tak stanowczo sprzeciwiali się powołaniu jakiejkolwiek straży pożarnej, rozumując — z niezłomną ankhmorporską logiką — że grupa ludzi, której płaci się za gaszenie pożarów, naturalnie postara się zadbać, by mieć pod dostatkiem pożarów do gaszenia.
Golemy to co innego. Golemy były cierpliwe, pracowite, bezbłędnie logiczne, praktycznie niezniszczalne — i pracowały ochotniczo. Wszyscy wiedzieli, że golemy nie mogą krzywdzić ludzi.
Pewna tajemnica otaczała historię powstania golemowej brygady przeciwpożarowej. Niektórzy utrzymywali, że to pomysł straży, ale powszechnie uznawano raczej teorię, że golemy po prostu nie chcą pozwolić na niszczenie ludzi i ich dobytku. Z nieziemską dyscypliną i na pozór nie komunikując się ze sobą, zbiegały się do ognia ze wszystkich stron, ratowały uwięzionych ludzi, zabezpieczały i starannie układały wszelkie ruchomości, ustawiały się w łańcuch, w błyskawicznym tempie podający wiadra z wodą, zadeptywały ostatnie iskry… a potem pospiesznie wracały do porzuconych chwilowo obowiązków.
Te cztery biegły do ognia przy ulicy Kopalni Melasy. Języki ognia falowały w oknach pierwszego piętra.
— Jest pan z azety? — zapytał jakiś człowiek w tłumie.
— Tak — potwierdził William.
— No więc wydaje mi się, że to kolejny przypadek tajemniczego spontanicznego samozapłonu, jak ten, o którym pisaliście wczoraj.
Wyciągnął szyję, żeby sprawdzić, czy William notuje.
William jęknął w duchu. Sacharissa rzeczywiście napisała o pożarze przy Haka Lobbingu, w którym zginął jeden nieszczęśnik, i na tym skończyła. Ale „SuperFakty” nazwały go Tajemniczym Wybuchem.
— Nie wydaje mi się, żeby tamten pożar był jakoś szczególnie tajemniczy — powiedział. — Stary pan Hardy postanowił zapalić cygaro i zapomniał, że moczy nogi w terpentynie.
Ktoś mu pewnie powiedział, że to dobre lekarstwo na grzybicę… i w pewnym sensie miał rację.
— Jasne, tak mówią. — Mężczyzna stuknął palcem w bok nosa. — Ale o wielu rzeczach nikt nas nie informuje.
— To prawda — zgodził się William. — Przedwczoraj słyszałem, że ogromne głazy, szerokie na setki mil, co tydzień spadają na okolicę, ale Patrycjusz wycisza całą sprawę.
— Sam pan widzisz. Nie do wiary, że traktują nas wszystkich jak durniów.
— Tak, to dla mnie również zagadka.
— Przejźcie, zróbcie przejźcie!
Otto przeciskał się wśród gapiów, przygarbiony pod ciężarem urządzenia wielkości i ogólnego kształtu akordeonu. Łokciami utorował sobie drogę do pierwszego rzędu, ustawił aparaturę na trójnogu i wymierzył w golema, który wynurzał się z zadymionego okna, trzymając w ramionach dziecko.
— Dobra, chłopcy, teraz miły vyraz tvarzy! — zawołał, wznosząc klatkę błyskową. — Raz, dva, trzy… aarghaarghaarghaargh…
Wampir zmienił się w obłok opadającego wolno pyłu. Coś zawisło na moment w powietrzu — wyglądało jak maleńka fiolka na naszyjniku ze sznurka.
A potem upadło i roztrzaskało się na bruku.
Pył wyrósł w górę jak grzyb, nabrał kształtu… i Otto znowu był cały. Mrugał i obmacywał się dłońmi, by sprawdzić, czy niczego mu nie brakuje. Zauważył Williama i rzucił mu ten szeroki uśmiech, do jakiego tylko wampiry są zdolne.
— Panie Villiamie! Udało się! To pański pomysł!
— Taaak…? Który?
Spod klapki wielkiego ikonografii wydobywała się cienka strużka żółtego dymu.
— Móvił pan, żeby nosić ze sobą ratunkovą kroplę słova na k — wyjaśnił Otto. — No vięc pomyślałem: jeśli będzie w małej buteleczce na szyi, a ja rozsypię zię w pył, to hopla! Roztrzaska zię i znowu jestem!
Uniósł pokrywę ikonografu i machnięciem dłoni rozpędził dym. Ze środka dobiegał bardzo cichy kaszel.
— I jeśli zię nie mylę, mamy tu udatnie vytraviony obrazek! Co dovodzi jedynie, jak viele potrafimy osiągnąć, gdy naszych umysłóv nie zasnuvają wizje otvartych okien i nagich szyj, o których ja sam w ogóle teraz nie myślę, bo jestem całkovitym kabstynentem.
Otto zmienił kostium. Pozbył się tradycyjnego czarnego, wieczorowego fraka, jaki preferował jego gatunek. Zastąpiła go kamizelka bez rękawów, mająca więcej kieszeni, niż William w życiu widział w jednej sztuce odzieży. Trzymał w nich pakiety chochlikowej karmy, zapasowe farby, jakieś tajemnicze narzędzia i inne niezbędne akcesoria sztuki ikonograficznej.
Z szacunku dla tradycji kamizelka Ottona była czarna, na podszewce z czerwonego jedwabiu; miała też z tyłu wydłużone poły.
William wypytał delikatnie rodzinę, która obserwowała z rozpaczą, jak ogień zmienia się w parę. Ustalił, że pożar został tajemniczo spowodowany przez tajemniczy spontaniczny samozapłon w tajemniczym rondlu z frytkami, pełnym gorącego oleju.
Zostawił ich, chodzących wśród poczerniałych resztek dawnego domu.
— To tylko historia do zapisania — stwierdził, chowając notes.
— Czuję się trochę jak wampir… oj, przepraszam…
— Nie szkodzi — uspokoił go Otto. — Rozumiem. I jestem vdzięczny, że dał mi pan tę pracę. Viele to dla mnie znaczy, tym bardziej że vidzę, jaki jest pan przy mnie nervovy. To zresztą oczyviste.
— Nie jestem nerwowy! — zaprotestował gorączkowo William.
— Całkiem swobodnie się czuję w towarzystwie innych gatunków!
Wyraz twarzy Ottona był przyjazny, ale również przenikliwy, tak jak to możliwe tylko w przypadku uśmiechniętego wampira.
— Zavażyłem, jak pan zię stara, żeby być przyjaznym vobec kraznoludów. I dla mnie jest pan uprzejmy. To duży vysiłek, godny podzivu…
William otworzył usta, by się sprzeciwić, ale zrezygnował.
— No dobrze… Ale to dlatego, że tak zostałem wychowany, jasne? Mój ojciec bardzo stanowczo popierał… człowieczeństwo. To znaczy nie człowieczeństwo jako… Właściwie to był raczej zdecydowanie przeciwny…
— Tak, tak. Rozumiem.
— I tylko o to chodzi, jasne? Każdy może sam decydować, kim będzie!
— Tak, tak, na pevno. A gdyby szukał pan rady co do sprav romansovych, vystarczy spytać.
— Czemu miałbym szukać rady co do sprav… spraw romansowych?
— Och, bez powodu. Absolutnie bez powodu — zapewnił niewinnie Otto.