Выбрать главу

— Przecież tamten terier ostrowłosy wygląda całkiem podobnie do obrazka — zaprotestowała Sacharissa. — A ona nie zwróciła na niego uwagi.

— Siostra Jennifer jest bardzo wyczulona w takich kwestiach — zapewnił brat Szpila.

— No, stojąc tutaj, nie zapełnię następnego wydania. — Sacharissa ruszyła do swojego biurka.

— Pewnie by pomogło, gdybyśmy potrafili drukować w kolorze — rzekł William, gdy został sam z bratem Szpilą.

— Zapewne — zgodził się wielebny braciszek. — On był taki szarobrązowy.

Wtedy William zrozumiał, że jest trupem. To tylko kwestia czasu…

— Wiecie, jakiego koloru psa szukacie — stwierdził cicho.

— Zajmuj się układaniem słów, pisarczyku — rzucił brat Szpila tak, by nikt inny go nie usłyszał. Odchylił połę sutanny akurat tyle, by William zobaczył umocowany tam zestaw sztućców. Potem go zasłonił. — To nie ma nic wspólnego z tobą, jasne? Krzyknij, a ktoś zginie. Spróbuj zostać bohaterem, a ktoś zginie. Wykonaj jakikolwiek nagły ruch, a ktoś zginie. Właściwie to równie dobrze możemy i tak kogoś zabić, żeby zaoszczędzić na czasie. Znasz powiedzenie, że pióro niby jest mocniejsze od miecza?

— Tak — wykrztusił William.

— Chcesz to sprawdzić?

— Nie.

William zauważył, że Gunilla przygląda mu się podejrzliwie.

— Co robi ten krasnolud? — zapytał brat Szpila.

— Składa azetę, proszę pana — odparł William.

Rozsądek zawsze nakazuje grzecznie odpowiadać ostrym narzędziom.

— Powiedz mu, żeby składał dalej — polecił Szpila.

— Czy zechciałby pan wrócić do składu, panie Dobrogór?! — zawołał William, przekrzykując skowyty i warczenie. — Wszystko w porządku!

Gunilla kiwnął głową i odwrócił się do nich tyłem. Demonstracyjnie uniósł dłoń, po czym zaczął wybierać czcionki.

William patrzył. To lepsze niż semafor — ta ręka przesuwająca się od pudełka do pudełka.

On[spacja]jest[spacja]fałszyty?

T były w przegródce obok W…

— Tak — powiedział William. Szpila przyjrzał mu się uważnie.

— Co tak?

— Ja… tego… to tylko nerwy — odparł William. — Zawsze robię się nerwowy w pobliżu noży.

Szpila zerknął na krasnoludy. Wszystkie stały odwrócone plecami.

Ręka Dobrogóra poruszyła się znowu, wybierając z pudełek literę za literą.

Ma[spacja]broń?[spacja]kaszel[spacja]na[spacja]tak

— Coś nie w porządku z gardłem? — zapytał Szpila, gdy William zakaszlał.

— To znowu te nerwy… proszę pana.

Dobra[spacja]sprowadzę[spacja]Ottona

— No nie… — mruknął William.

— Gdzie ten krasnolud idzie? — zainteresował się Szpila, wsuwając rękę pod sutannę.

— Tylko do piwnicy, proszę pana. Żeby… przynieść trochę farby.

— Po co? Wygląda na to, że macie jej tu dosyć.

— Chodzi o białą farbę, proszę pana. Na spacje. I środki O. — William pochylił się do brata Szpili i zadrżał, kiedy dłoń tamtego znów sięgnęła pod sutannę. — Proszę posłuchać. Krasnoludy też wszystkie są uzbrojone. Mają topory. I bardzo łatwo wpadają w gniew. Jestem w pobliżu pana jedyną osobą, która nie ma żadnej broni. Proszę… Nie chcę jeszcze umierać. Załatwcie to, po co przyszliście, i zostawcie nas…

Całkiem dobrze udaje nędznego tchórza, pomyślał, bo świetnie się nadaje do tej roli.

— Jak ci idzie, siostro? — zapytał Szpila.

Siostra Jennifer trzymała wyrywający się gwałtownie worek.

— Mam wszystkie …one teriery — powiedziała. Brat Szpila surowo pokręcił głową.

— Mam wszystkie …one teriery — pisnęła znacznie wyższym głosem. — A na końcu ulicy są …eni strażnicy!

Kątem oka William zauważył, że Sacharissa wyprostowała się gwałtownie. Teraz w programie wizyty pojawiła się zapewne czyjaś śmierć.

Otto niefrasobliwie wspinał się po drabinie, z wiszącym na ramieniu pudłem jednego ze swoich ikonografów.

Skinął Williamowi głową. Sacharissa za nim nerwowo odsuwała krzesło.

Znów stojąc przed skrzynką z czcionkami, Gunilla składał gorączkowo:

Zasłoń[spacja]oczy

Pan Szpila zwrócił się do Williama.

— Co to znaczy: biała farba na spacje?

Sacharissa wyglądała na zagniewaną i stanowczą, jak pani Arcanum po niepożądanej uwadze.

Wampir podniósł pudło.

Klatka ponad nim, jak zauważył William, pełna była überwaldzkich węgorzy lądowych.

Brat Szpila rozsunął poły sutanny.

William skoczył ku podchodzącej dziewczynie, unosząc się w powietrze jak żaba w syropie.

Krasnoludy przeskakiwały przez niskie przepierzenie, dzielące gabinet od hali prasy. Trzymały w rękach topory. I…

— Bu — powiedział Otto.

Czas się zatrzymał. William czuł, jak rozplata się wszechświat, jak niewielki glob ścian i sufitów odrywa się niczym skórka pomarańczy, pozostawiając zimną, pędzącą ciemność wypełnioną igiełkami lodu. Były w niej głosy — ucięte, jak przypadkowe sylaby dźwięku. I znowu to wrażenie, którego już doznał: że jego ciało jest cienkie i niematerialne jak cień.

A potem wylądował na Sacharissie, objął ją ramionami i razem przetoczyli się za błogosławioną osłonę z biurek.

Psy wyły. Ludzie klęli. Krasnoludy wrzeszczały. Łamały się meble. William leżał nieruchomo, dopóki nie ucichł grom.

Po nim nastąpiły stękania i przekleństwa.

Przekleństwa stanowiły dobry znak. Były to krasnoludzie przekleństwa i oznaczały, że przeklinający jest nie tylko żywy, ale też wściekły.

William ostrożnie uniósł głowę.

Główne drzwi stały otworem. Nie było kolejki, nie było psów. Dał się słyszeć tupot biegnących stóp i zajadle szczekanie na ulicy.

Tylne drzwi kołysały się na zawiasach.

William zdał sobie sprawę z pneumatycznego ciepła Sacharissy w ramionach. Było to doznanie, o którym nawet nie marzył w swym życiu poświęconym układaniu słów w miłym dla ucha porządku… No nie, oczywiście, że marzył, poprawił go wewnętrzny redaktor, lepiej napisać „nie spodziewał się”…

— Strasznie mi przykro — powiedział.

Technicznie biorąc, to białe kłamstwo, stwierdził redaktor. Jak podziękowanie dla ciotki za piękne chustki do nosa. W porządku. Może być.

Odsunął się ostrożnie i niepewnie podniósł na nogi. Krasnoludy także wstawały chwiejnie. Jeden czy dwa wymiotowały hałaśliwie.

Ciało Ottona Chrieka leżało bezwładnie na podłodze. Uciekający brat Szpila przed odejściem zadał jedno fachowe cięcie na wysokości szyi.

— O bogowie… — rzekł drżącym głosem William. — To straszne…

— Co takiego? Ucięcie głowy? — zapytał Boddony, który nigdy nie lubił wampira. — Tak, można to tak określić.

— Ale… powinniśmy coś dla niego zrobić…

— Naprawdę?

— Tak! Zginąłbym na pewno, gdyby nie użył tych węgorzy!

— Przepraszam! Czy ktoś mógłby tu podejść?

Śpiewny głos dochodził spod drukarskiego warsztatu. Dobrogór przyklęknął.

— Niech mnie… — powiedział.

— Co tam jest? — zapytał William.

— To, eee… no… to Otto.

— Przepraszam, ale czy ktoś mógłby mnie stąd vyjąć?

Dobrogór skrzywił się i wsunął rękę w ciemność. Głos mówił dalej:

— Tu jest martvy szczur, ktoś musiał upuścić drugie żniadanie, to obrzydlive… Nie za ucho, proszę, nie za ucho… Za vłosy, jeśli można…