Ręka pojawiła się znowu, trzymając głowę Ottona za włosy, wedle życzenia. Głowa zbadała wzrokiem otoczenie.
— Vszyscy cali? — upewnił się Otto. — Nieviele brakovało, co?
— Czy ty… dobrze się czujesz? — zapytał William, zdając sobie sprawę, że to zwycięski kandydat w konkursie Wyjątkowo Głupich Pytań.
— Co? Tak, chyba tak. Nie mogę narzekać. Vłaścivie załkiem nieźle. Tyle że chyba właśnie ktoś odciął mi głovę, co można uznać za pevien minus…
— To nie jest Otto — oświadczyła Sacharissa. Była roztrzęsiona.
— Oczywiście, że to on — zapewnił ją William. — Kto jeszcze mógłby to być?
— Otto był wyższy — powiedziała Sacharissa i wybuchnęła śmiechem.
Krasnoludy także zaczęły się śmiać, ponieważ w tej chwili śmiałyby się ze wszystkiego. Otto nie okazał entuzjazmu.
— Ach tak — powiedział. — Ho, ho, ho! Słavne aknkhmorporskie poczucie humoru. Jaki zabavny żarcik. Można się pośmiać. Nie zvracajcie na mnie uvagi.
Sacharissa z trudem chwytała oddech. William objął ją jak najdelikatniej, gdyż był to ten rodzaj śmiechu, od którego się umiera. Po chwili już płakała; głęboki szloch przebijał się przez chichot.
— Chcę umrzeć — chlipała.
— Powinna pani kiedyś tego spróbovać — mruknął Otto. — Panie Dobrogór, mógłby mnie pan dostarczyć do mojego ciała? Na pevno gdzieś tu leży.
— Czy ty… Powinniśmy może… Trzeba przyszyć… — jąkał się Gunilla.
— Nie. Łatwo zię goimy — uspokoił go Otto. — O, tam jest. Teraz proszę mnie tam położyć. I odvrócić się, jeśli volno… To trochę, viecie… krępujące. Jak vydalanie vody…
Wciąż mrużąc oczy od powidoków ciemnego światła, krasnoludy odwróciły się posłusznie.
— Dobrze, już można patrzeć — usłyszały po chwili.
Otto, znowu w jednym kawałku, siedział na podłodze i przecierał szyję chusteczką.
— Musi być jeszcze kołek w serce — wyjaśnił. — No więc… O co tu chodziło? Kraznolud poviedział, że mam odvrócić uvagę…
— Nie wiedzieliśmy, że użyjesz ciemnego światła! — zirytował się Dobrogór.
— Przepraszam. Jedyne, co miałem pod ręką, to te lądove vęgorze, a bardzo ci zię spieszyło. Czego zię spodzievałeś? Przecież jestem zreformovany!
— To przynosi pecha i tyle! — oświadczył krasnolud, którego William poznał jako Spaczą.
— Ach tak? Tak ci zię vydaje? Ale to ja muszę teraz prać svój kołnierzyk! — burknął Otto.
William próbował uspokoić Sacharissę, która wciąż drżała.
— Kim oni byli? — spytała.
— No… Nie jestem pewien, ale to jasne, że szukali psa lorda Vetinariego…
— Jestem przekonana, że ona nie była prawdziwą dziewicą!
— Siostra Jennifer rzeczywiście wyglądała dość dziwnie… — To było wszystko, co William był skłonny przyznać.
Sacharissa pociągnęła nosem.
— Nie, nie. Gorsze od niej uczyły mnie w szkole. Siostra Credenza potrafiła przegryźć się przez drzwi… Chodzi mi o język. Jestem pewna, że „one” to brzydkie słowo. Używała go jak brzydkiego słowa. A ten kapłan miał przecież nóż!
Za nimi Otto miał kłopoty.
— Używasz tego do robienia obrazków? — zdumiał się Dobrogór.
— Pevnie.
Kilka krasnoludów klepnęło się po udach, na wpół odwróciło i wykonało typową pantomimę osób, które chcą okazać, że zwyczajnie nie mogą uwierzyć, by ktoś był aż tak głupi.
— Wiesz przecież, że to niebezpieczne! — zawołał Dobrogór.
— Zvykłe przeządy — oświadczył Otto. — Jedyne, co może zię zdarzyć, to że własna zygnatura morficzna obiektu spolaryzuje rezony, czyli cząztki rzeczove, w przestrzeni fazovej, zgodnie z teorią adekvatności temporalnej, kreując efekt vielokrotnych bezkierunkovych okien przecinających iluzję teraźniejszości i tvorzących metaforyczne obrazy vedług dyktatu ekstrapolacji quasi-historycznej. Widzicie? Nic w tym tajemniczego!
— Ale z całą pewnością wystraszyło tych ludzi — zauważył William.
— Raczej topory ich wystraszyły — sprzeciwił się stanowczo Gunilla.
— Nie, raczej wrażenie, że ktoś zdjął ci czubek głowy i teraz wbija w mózg lodowe sople.
Dobrogór zamrugał.
— No tak, rzeczywiście. To też. — Otarł czoło. — Potrafisz dobierać słowa, chłopcze, trzeba przyznać…
Jakiś cień przesłonił drzwi wejściowe. Dobrogór sięgnął po topór.
William jęknął.
To był Vimes. Co gorsza, uśmiechał się — bez humoru, drapieżnie.
— Ach, pan de Worde — rzucił, wchodząc. — Kilka tysięcy psów biega w panice po mieście. To interesujący fakt, prawda?
Oparł się o ścianę i wyjął cygaro.
— No cóż, mówię: psy — rzekł, pocierając zapałkę o hełm Dobrogóra. — Ale powinienem raczej powiedzieć: głównie psy. Trochę kotów. Właściwie to obecnie nawet więcej kotów, ponieważ, hm… nie ma nic lepszego niż… a tak, wielka fala walczących, gryzących i wyjących psów, żeby tak jakby, jak mógłbym najlepiej to ująć, ofiarować miastu pewne… zapracowanie. Zwłaszcza pod nogami, ponieważ… nie wiem, czy o tym wspomniałem… są to również psy bardzo zdenerwowane. Aha, mówiłem coś o bydle? — ciągnął przyjaznym tonem. — Wie pan, jak to jest, dzień targowy i w ogóle, ludzie pędzą krowy i… bogowie… zza rogu wypada sfora skowyczących psów… Ach, zapomniałem jeszcze o owcach. I kurach, choć podejrzewam, że z kur niewiele już zostało…
Patrzył na Williama.
— Nie masz uczucia, chłopcze, że powinieneś mi coś powiedzieć?
— No… mieliśmy drobne kłopoty…
— Niesamowite! Naprawdę? Coś podobnego…
— Psy się wystraszyły, kiedy pan Chriek zrobił im obrazek — powiedział William.
Była to szczera prawda. Ciemne światło było przerażające, nawet jeśli ktoś wiedział, co się dzieje.
Komendant Straży Miejskiej spojrzał groźnie na Ottona, który z żałosną miną wpatrywał się w podłogę.
— Coś ci powiem. Wybierają dzisiaj nowego Patrycjusza…
— Kogo? — zapytał szybko William.
— Ja tego nie wiem…
Sacharissa wytarła nos.
— To będzie pan Scrope z Szewców i Rymarzy.
Vimes spojrzał na Williama podejrzliwie.
— Skąd o tym wiecie?
— Wszyscy wiedzą — oświadczyła Sacharissa. — Tak mi powiedział dziś rano ten młody człowiek z piekarni.
— Ach, gdzie byśmy byli bez plotek… — westchnął Vimes. — Tak więc, panie de Worde, nie jest to odpowiedni dzień, żeby… cokolwiek niewłaściwego się zdarzyło. Moi ludzie rozmawiali już z tymi, którzy przyprowadzili tu psy. Niezbyt licznymi, co muszę przyznać. Większość nie chciała rozmawiać ze strażą. Nie mam pojęcia czemu, jesteśmy doskonałymi słuchaczami. A teraz… czy chce mi pan coś powiedzieć? — Vimes rozejrzał się wokół. — Zauważyłem, że wszyscy patrzą na pana.
— „Puls” nie potrzebuje żadnej pomocy od straży — oznajmił William.
— Nie miałem na myśli pomocy.
— Nie zrobiliśmy nic złego. — Ja o tym decyduję.
— Doprawdy? To interesujący punkt widzenia.
Vimes zobaczył, że William wyjmuje z kieszeni notes.
— Aha… Rozumiem… — Sięgnął do pasa i wydobył tępo zakończony drążek z ciemnego drewna. — Wiesz, co to jest?
— Pałka. Ciężki kij.
— Zawsze ostatnia instancja, co? — mruknął Vimes. — Palisander i llamedosjańskie srebro. Piękny okaz. A na tej małej plakietce, o tutaj, jest napisane, że mam dbać o spokój. I pan, panie de Worde, nie wydaje mi się chwilowo elementem tego spokoju.