Выбрать главу

Patrzeli na siebie gniewnie.

— Co takiego niezwykłego zrobił lord Vetinari tuż przed… wypadkiem? — zapytał William tak cicho, że prawdopodobnie tylko Vimes go usłyszał.

Vimes nawet nie mrugnął. Ale po chwili odłożył pałkę na biurko. W ogólnej ciszy stuknięcie zabrzmiało nienaturalnie głośno.

— A teraz ty odłóż swój notes, chłopcze — zaproponował spokojnym tonem. — W ten sposób zostaniemy tylko ty i ja. Bez… konfliktu symboli.

Tym razem William od razu pojął, którędy wiedzie ścieżka mądrości. Położył notes na blacie.

— Dobrze — pochwalił go Vimes. — A teraz ty i ja przejdziemy do tamtego kąta, podczas gdy twoi przyjaciele zajmą się sprzątaniem. Doprawdy niezwykłe, jak wiele mebli może się połamać przy zwykłym robieniu obrazka.

Przeszedł na bok i usiadł na odwróconej wannie. Williamowi musiał wystarczyć koń na biegunach.

— No dobrze, panie de Worde, załatwimy to pańskim sposobem.

— Nie wiedziałem, że mam jakiś sposób.

— Nie zamierza mi pan powiedzieć, co pan wie. Prawda?

— Sam nie jestem pewien, co wiem — odparł William. — Ale… przypuszczam… że lord Vetinari na krótko przed przestępstwem zrobił coś niezwykłego.

Vimes wyjął z kieszeni własny notes i przerzucił kilka kartek.

— Krótko przed siódmą wszedł do pałacu przez stajnie i odesłał wartownika — powiedział.

— Nie było go przez całą noc? Vimes wzruszył ramionami.

— Jego lordowska mość przychodzi i wychodzi. Gwardziści nie pytają gdzie i po co. Rozmawiali z tobą?

William był przygotowany na to pytanie. Tyle że nie znał odpowiedzi. Ale pałacowa gwardia, o ile zdążył ją poznać, nie składała się z ludzi dobieranych ze względu na wyobraźnię czy spryt, ale raczej niezłomną lojalność. Nie wyglądali na potencjalnych Głębokich Gnatów.

— Nie wydaje mi się.

— Ach, nie wydaje się…

Zaraz, zaraz… Głęboki Gnat twierdził, że zna psa Wufflesa, a pies powinien wiedzieć, czyjego pan dziwnie się zachowuje. Psy lubią rutynę…

— Sądzę, że to dla jego lordowskiej mości niezwykłe, by o tej porze znajdować się poza pałacem — oświadczył. — Nie jest to elementem… rutyny.

— Tak samo jak dźganie nożem sekretarza i próba ucieczki z bardzo ciężkim workiem pieniędzy — odparł Vimes. — Tak, my też to zauważyliśmy. Nie jesteśmy głupi. My tylko wyglądamy na głupich. Aha… ten gwardzista mówi, że w oddechu jego lordowskiej mości wyczuł alkohol.

— Czy Vetinari pije?

— Nie tak, by było widać.

— Ma w gabinecie szafkę z trunkami.

Vimes się uśmiechnął.

— Zauważyłeś? Lubi, kiedy inni piją.

— Ale to może oznaczać, że chciał sobie dodać odwagi, by… — William urwał. — Nie, to nie Vetinari. To do niego nie pasuje.

— Nie pasuje — zgodził się Vimes. Wyprostował się. — Może powinien pan… jeszcze raz to przemyśleć, panie de Worde. Może… może znajdzie pan kogoś, kto panu pomoże w tym myśleniu.

Coś w jego postawie sugerowało, że nieoficjalna część rozmowy dobiegła końca w sposób ostateczny.

— Czy dużo pan wie o panie Scrope? — zapytał William.

— Tuttle Scrope? Syn starego Tuskina Scrope’a. Od siedmiu lat przewodniczący Gildii Szewców i Rymarzy. Człowiek rodzinny. Od dawna ma sklep przy Wixona.

— To wszystko?

— Panie de Worde, to wszystko, co straż wie na temat pana Scrope’a. Rozumie pan? Nie chciałby pan usłyszeć o pewnych ludziach, o których straż wie naprawdę dużo.

— Aha… — William zmarszczył czoło. — Ale przy Wixona nie ma żadnego sklepu z butami.

— Nie wspominałem o butach.

— Prawdę mówiąc, jedyny sklep, który jest choćby luźno… eee… powiązany ze skórą, to…

— To właśnie ten.

— Ale tam sprzedają…

— Kwalifikuje się jako wyroby skórzane. — Vimes sięgnął po pałkę.

— No, niby tak… I wyroby gumowe, i… pióra… i pejcze… i… takie małe trzęsące się rzeczy. — William się zarumienił. — Ale…

— Osobiście nigdy tam nie byłem, chociaż wydaje mi się, że kapral Nobbs dostaje od nich katalog — rzekł Vimes. — Nie sądzę też, by istniała Gildia Producentów Małych Trzęsących się Rzeczy, choć to ciekawy pomysł. W każdym razie pan Scrope jest czysty i prowadzi legalny interes, panie de Worde. Przyjemna rodzinna atmosfera, jak słyszałem. Co sprawia, że kupowanie… tego i owego… i małych, trzęsących się rzeczy… jest równie niekłopotliwe jak nabycie pół funta humbugów. Dotarły też do mnie pogłoski, że pierwszą decyzją miłego pana Scrope’a będzie ułaskawienie lorda Vetinariego. — Jak to? Bez procesu?

— To ładnie z jego strony, prawda? — spytał Vimes przerażająco pogodnym tonem. — Dobry początek kadencji. Czysta karta, nowy początek, nie warto rozdrapywać starych ran. Biedny człowiek. Przepracowywał się. Musiał się w końcu załamać. Za rzadko wychodził na świeże powietrze. I tak dalej. No więc można będzie go wysłać do jakiegoś spokojnego miejsca i przestać się przejmować całą tą niemiłą aferą. Prawdziwa ulga, nieprawdaż?

— Ale przecież pan wie, że on nie…

— Wiem? — zdziwił się Vimes. — To jest oficjalna buława mojego urzędu, panie de Worde. Gdyby to była maczuga nabijana gwoździami, żylibyśmy w zupełnie innym mieście. Wychodzę teraz. Mówił pan, że się pan zastanawiał. Może powinien się pan pozastanawiać jeszcze trochę.

William przyglądał się, jak komendant straży odchodzi. Sacharissa opanowała się, może dlatego że nikt już nie próbował jej pocieszać.

— Co teraz robimy? — spytała.

— Nie wiem. Trzeba wydać azetę, jak sądzę. To nasza praca.

— Ale co będzie, jeśli ci ludzie tu wrócą?

— Nie wydaje mi się, żeby wrócili. To miejsce jest teraz strzeżone. Sacharissa zaczęła zbierać papiery z podłogi.

— Chyba lepiej się poczuję, jeśli się czymś zajmę…

— Brawo!

— Gdybyś dał mi parę akapitów o tym pożarze…

— Otto zrobił niezły obrazek — powiedział William. — Prawda, Otto?

— O tak. Tamten jest v porządku. Ale… — Wampir przyglądał się leżącemu na podłodze, rozbitemu ikonografowi.

— Oj… Przykro mi…

— Mam inne. — Otto westchnął. — Viecie, myślałem, że v vielkim mieście będzie łatviej. Myślałem, że będzie… cyvilizovanie. Móvili, że wielkim mieście tłuszcza nie przychodzi po kogoś z vidłami, jak to zię dzieje w Schiischien. Przecież zię staram. Bogovie vidzą, jak zię staram. Trzy miesiące, cztery dni i siedem godzin na odvyku. Zrezygnovałem ze vszystkiego. Nawet te blade damy v aksamitnych baskinach noszonych na vierzchu, te ponętne koronkove suknie i te maleńkie, no viecie, te buciki z vysokimi obcasami… to była tortura, teraz mogę zię przyznać. — Żałośnie potrząsnął głową i spojrzał na swoją poplamioną koszulę. — Tymczazem tłuką mi sprzęt, a moja najlepsza koszula jest cała zalana… krvią… zalana czervoną, ciepłą krvią… gęstą, ciemną krvią… to krev… zalana krvią… kr via…

— Szybko! — Sacharissa przebiegła obok Williama. — Panie Dobrogór, proszę mu przytrzymać ręce! — Machnęła na krasnoludy. — Przygotowałam się do czegoś takiego. Wy dwaj, złapcie go za nogi! Spacz, w szufladzie mojego biurka leży wielka kaszanka!

— …Chodzić będę v słońcu, nievażne, jak żyłem… — chrypiał Otto.

— O bogowie, oczy mu świecą na czerwono! — wystraszył się William. — Co robić?