— Chcesz powiedzieć, że nie obchodzi ich, jaka jest prawda?
— Wiesz, dla wielu ludzi prawdą jest to, że potrzebują pieniędzy, by z końcem tygodnia zapłacić czynsz. Spójrz na pana Rona i jego kolegów. Co dla nich znaczy prawda? Przecież żyją pod mostem!
Pokazała mu kartkę papieru w linie, zapełnioną od brzegu do brzegu starannym, zaokrąglonym pismem kogoś, dla kogo pióro nie było dobrze znanym narzędziem.
— To jest raport z dorocznego spotkania Ankhmorporskiego Towarzystwa Hodowców Ptaków w Klatkach — powiedziała. — To zwyczajni ludzie, którzy w ramach hobby hodują kanarki i inne takie. Przewodniczący jest naszym sąsiadem i dlatego mi to dał. To jest dla niego ważne! Ale bogowie, jakież to nudne! Wszystko o Najlepszym w Lęgu i jakichś zmianach w regulaminie wystaw; dotyczą papug, a oni kłócili się o to przez dwie godziny. Tylko że kłócili się o to ludzie, którzy spędzają swoje dni na siekaniu mięsa albo piłowaniu drewna. Po prostu wiodą swoje małe życie, kontrolowane przez innych ludzi. Rozumiesz? Nie mają nic do powiedzenia w kwestii tego, kto będzie rządził miastem, ale na pewno mogą przypilnować, żeby nie upychać kakadu razem ze zwykłymi papugami. To nie ich wina. Po prostu tak już jest. I czemu tak siedzisz z rozdziawionymi ustami?
William zamknął usta.
— Rozumiem…
— Nie, nie wydaje mi się — rzuciła gniewnie. — Sprawdziłam cię w „Herbarzu Niemózgiego”. Twoja rodzina nigdy nie musiała się martwić drobiazgami, prawda? Należeli do ludzi, którzy naprawdę mają władzę. Ta… ta azeta to dla ciebie takie hobby. Och, wierzysz w nią, jestem tego pewna, ale jeśli wszystko pójdzie w wahoonie, i tak będziesz miał pieniądze. Ja nie. Więc jeśli sposobem na utrzymanie się ma być zapełnianie jej tym, co drwiąco nazywasz starzy — nami, to właśnie będę robić.
— Nie mam pieniędzy! Sam zarabiam na życie!
— Tak, ale miałeś wybór! Zresztą arystokraci nie lubią patrzeć, jak głodują inni z wyższych sfer. Znajdują im jakieś bezsensowne zajęcia za bardzo sensowne pieniądze…
Urwała zdyszana i odgarnęła z oczu kosmyk włosów. Potem spojrzała na niego jak ktoś, kto właśnie zapalił lont i teraz się zastanawia, czy baryłka na drugim końcu nie jest przypadkiem większa, niż mu się wydawało.
William otworzył usta, zaczął formować słowo i zrezygnował. Potem spróbował jeszcze raz. I wreszcie, trochę zachrypnięty, powiedział:
— Masz mniej więcej rację…
— Następne słowo to „ale”, po prostu wiem — przerwała mu Sacharissa.
William był świadom, że wszyscy drukarze im się przyglądają.
— Tak, to „ale”…
— Aha!
— Ale to wielkie „ale”. Pozwolisz? Bo to ważne! Ktoś musi dbać o… o wielkie prawdy. To, czego Vetinari zwykle nie robi, to nie szkodzi. Mieliśmy władców, którzy byli całkiem obłąkani i bardzo paskudni. I to całkiem niedawno. Może i Vetinari nie jest „szczególnie miły”, ale dziś rano jadłem śniadanie z kimś, kto byłby po stokroć gorszy, gdyby to on rządził miastem, a jest takich o wiele więcej. To, co się teraz dzieje, jest złe. Co do twoich nieszczęsnych wielbicieli ptaków, to jeśli nie będą się przejmować niczym więcej niż tym, co im ćwierka w klatkach, pewnego dnia zacznie tu rządzić ktoś, kto sprawi, że udławią się własnymi papużkami. Chcesz, żeby tak się stało? Bo jeżeli my się nie postaramy, oni dostaną tylko głupawe… historyjki o gadających psach i Elfach, które Pożarły Moją Świnkę Morską, więc nie rób mi tutaj wykładu o tym, co jest ważne, a co nie. Rozumiesz?
Patrzyli na siebie gniewnie.
— Nie odzywaj się do mnie w ten sposób.
— To ty się do mnie nie odzywaj w ten sposób.
— Mamy za mało ogłoszeń. „SuperFakty” drukują wielkie reklamy najważniejszych gildii — oświadczyła Sacharissa. — I z nich się utrzymują, nie z historii o tym, ile waży złoto.
— I co ja mam zrobić w tej sprawie?
— Znajdź sposób, żeby zamieszczać więcej ogłoszeń!
— Nie na tym polega moja praca! — krzyknął William.
— Na tym polega ratowanie twojej pracy! Do nas trafiają tylko drobne ogłoszenia, po pensie za linię, od ludzi, którzy chcą sprzedać kołnierze ortopedyczne albo leki na bóle w krzyżu!
— I co z tego? Pensy się dodają!
— Czyli chcesz, żebyśmy byli znani jako Azeta, w której Możesz Sprzedać Pas Przepuklinowy?
— Ehem… Przepraszam, ale czy szykujemy to nowe wydanie? — zapytał Dobrogór. — Nie żeby nam się nie podobało, ale kolor wymaga sporo dodatkowego czasu.
William i Sacharissa zorientowali się, że stanowią centrum zainteresowania.
— Posłuchaj, ja wiem, że to dla ciebie ważne — powiedziała Sacharissa, zniżając głos. — Ale cała ta… polityka to robota straży, nie nasza. O to mi tylko chodziło.
— Oni utknęli. Vimes mi to powiedział.
Popatrzyła na jego nieruchomą twarz. A potem pochyliła się i — ku jego zaskoczeniu — poklepała go po ręce.
— Więc może jednak coś z tego wynika.
— Ha!
— No wiesz, jeśli chcą ułaskawić Vetinariego, to może dlatego, że martwią się tobą.
— Ha! A zresztą kim są ci „oni”?
— Oni… No wiesz… oni. Ludzie, którzy rządzą. Oni zauważają różne rzeczy. Prawdopodobnie czytają azetę.
William uśmiechnął się blado.
— Jutro znajdziemy kogoś, kto zdobędzie nam więcej ogłoszeń — obiecał. — I stanowczo potrzebujemy więcej ludzi. Idę się przejść — dodał. — I przyniosę ci ten klucz.
— Klucz?
— Chciałaś mieć suknię na bal?
— Aha. Tak. Dziękuję.
— I nie wydaje mi się, żeby ci dwaj wrócili — dodał William. — Mam przeczucie, że w tej chwili w całym mieście nie ma szopy, która byłaby tak dobrze pilnowana jak nasza.
Ponieważ Vimes chce się przekonać, kto nas spróbuje załatwić następny, pomyślał. Ale postanowił tego nie mówić.
— A co właściwie masz zamiar robić? — zainteresowała się Sa — charissa. 4
— Na początek pójdę do najbliższego aptekarza. Później zajrzę do siebie, po ten klucz. A potem… Chcę się zobaczyć z pewnym człowiekiem w sprawie psa.
Nowa Firma wpadła do pustej rezydencji i zaryglowała za sobą drzwi. Pan Tulipan zerwał z siebie strój oblubienicy niewinności i cisnął na podłogę.
— Mówiłem przecież, że te …one sprytne plany nigdy się nie udają! — oświadczył.
— Wampir — rzekł pan Szpila. — To chore miasto, panie Tulipanie.
— Co on nam zrobił tą …oną aparaturą? — Jakiś rodzaj portretu.
Pan Szpila przymknął na moment oczy. Bolała go głowa.
— No to ja byłem w przebraniu — stwierdził pan Tulipan.
Pan Szpila wzruszył ramionami. Nawet z blaszanym wiadrem na głowie — które zresztą po kilku minutach zaczęłaby pewnie zżerać rdza — i tak byłoby w panu Tulipanie coś rozpoznawalnego.
— Nie wydaje mi się, żeby to mogło pomóc — uznał.
— Nie cierpię …onych portretów — burknął pan Tulipan. — Pamięta pan, jak byliśmy w Mouldavii? Wszystkie te afisze, co je wszędzie wieszali? To niezdrowe, widzieć swoją …oną twarz na każdym murze, a pod spodem napisane „Żywy lub Martwy”. Jakby nie mogli się zdecydować.
Pan Tulipan wyjął z kieszeni małą torebkę czegoś, co według zapewnień miało być smudge’em pierwszej klasy, a co okazało się cukrem i sproszkowanym gołębim guanem.