Выбрать главу

— W każdym razie musieliśmy dorwać tego …onego psa — stwierdził.

— Nie mamy pewności — odparł pan Szpila.

Skrzywił się znowu. Ból głowy dokuczał mu coraz bardziej.

— No ale przecież załatwiliśmy tę …oną robotę — oświadczył pan Tulipan. — Nie przypominam sobie, żeby ktoś nam mówił o …onych wilkołakach i wampirach. To już jest ich …ony problem! Uważam, że należy skasować ćwoka, zabrać forsę i wyjechać do Pseudopolis albo gdzieś.

— Znaczy: zerwać kontrakt?

— Tak, jeśli ma dodatkowe warunki wpisane takim …onym drobnym drukiem, że w ogóle ich nie widać.

— Ktoś rozpozna Charliego. Mam wrażenie, że tutaj martwi rzadko pozostają martwi.

— Myślę, że w tej …onej sprawie potrafię pomóc.

Pan Szpila przygryzł wargę. Lepiej od pana Tulipana wiedział, że ludzie w ich branży potrzebują pewnej… reputacji. Nikt niczego nie zapisywał. Ale słowo docierało do właściwych uszu. Nowa Firma robiła niekiedy interesy z bardzo poważnymi graczami, a byli to ludzie, którzy zwracali baczną uwagę na słowa…

Jednak pan Tulipan miał trochę racji. To miasto zaczynało działać panu Szpili na nerwy. Drażniło go. Wampiry i wilkołaki… Wystawianie człowieka na coś takiego to nie jest gra według zasad. To pozwalanie sobie na zbyt wiele. Tak…

…istnieje więcej sposobów na podtrzymanie reputacji.

— Myślę, że powinniśmy wyjaśnić kilka spraw naszemu przyjacielowi prawnikowi — powiedział wolno.

— Dobra! — ucieszył się pań Tulipan. — A potem urwę mu łeb!

— To nie zabije zombi.

— I dobrze, bo wtedy będzie widział, gdzie mu go wepchnę.

— A potem… Potem złożymy kolejną wizytę w tej azecie. Po ciemku.

Żeby odzyskać obrazek, myślał. To dobry powód. Powód, który można wyjawić światu. Ale był też inny. Ten… rozbłysk ciemności przeraził pana Szpilę do głębi jego uwiędłej duszy. Wiele wspomnień powróciło nagle, wszystkie jednocześnie.

Pan Szpila zyskał sobie wielu wrogów, jednak do teraz nigdy się tym nie przejmował, ponieważ wszyscy jego wrogowie byli martwi. Ale ciemne światło rozbudziło niektóre fragmenty umysłu i dzisiaj zdawało mu się, że ci wrogowie nie zniknęli ze świata, ale po prostu odeszli bardzo, bardzo daleko. I stamtąd mu się przyglądają. A jest to bardzo, bardzo daleko tylko z jego punktu widzenia, ponieważ z ich punktu widzenia wystarczy sięgnąć ręką, by go dotknąć.

I nie powiedziałby tego nawet panu Tulipanowi, ale wiedział, że będą im potrzebne wszystkie pieniądze z tego zlecenia. Albowiem w rozbłysku ciemności zobaczył, że czas już wycofać się z interesu.

Teologia nie należała do dziedzin, w których pan Szpila posiadał głęboką wiedzę, mimo że towarzyszył panu Tulipanowi do kilku pięknych świątyń i kaplic — przy jednej okazji by usunąć najwyższego kapłana, który próbował wyrolować Franka „Łebka” Nabbsa. Jednak ta odrobina, jaką sobie przyswoił, sugerowała mu, że może to być odpowiednia chwila, by zainteresować się religią. Mógłby im posłać jakieś pieniądze, na przykład, a przynajmniej zwrócić niektóre przedmioty, które zabrał. Do demona, może mógłby zacząć od tego, by nie jeść mięsa we wtorki czy co tam człowiek powinien robić. Może powstrzyma tym uczucie, że ktoś odkręcił mu tył głowy.

Wiedział jednak, że to musi nastąpić później. W tej chwili kodeks pozwalał im na jedno z dwóch rozwiązań: wypełniać instrukcje Slanta co do litery, dzięki czemu zachowają reputację ludzi skutecznych. Albo załatwić Slanta — może też kilku przypadkowych przechodniów — i wynieść się, ewentualnie podpalając przed wyjazdem to czy owo. Te wieści także się rozprzestrzenia. Ludzie zrozumieją, że Nowa Firma była zirytowana.

— Ale najpierw… — Pan Szpila urwał nagle, po czym zapytał zduszonym głosem: — Czy ktoś za mną stoi?

— Nie — zapewnił pan Tulipan.

— Zdawało mi się, że słyszę… kroki.

— Nikogo tu nie ma oprócz nas.

— No tak. Racja.

Pan Szpila wyprostował się, poprawił marynarkę, po czym zmierzył pana Tulipana krytycznym wzrokiem.

— Może się pan trochę oczyści, co? Rany, normalnie sypie się z pana ten proszek.

— Dam sobie radę — odparł pan Tulipan. — On sprawia, że jestem czujny. Sprawia, że jestem ostry.

Szpila westchnął. Pan Tulipan żywił niezwykłą wiarę w zawartość następnej torebki, wszystko jedno czym była. A była zwykle mieszanką proszku na pchły z łupieżem.

— Siła na Slanta nie podziała — powiedział.

Pan Tulipan rozprostował palce.

— Na każdego działa.

— Nie. Taki typ jak on zawsze ma do pomocy paru mięśniaków. — Pan Szpila klepnął się po kieszeni. — Pora już, żeby pan Slant poznał mojego małego przyjaciela.

* * *

Na zaskorupiałą powierzchnię Ankh upadła deska. Ostrożnie przemieszczając ciężar ciała, Arnold Boczny wsunął się na nią, trzymając w zębach sznurek. Zagłębiła się nieco, ale nadal — z braku lepszego określenia — pływała.

Kilka stóp dalej zagłębienie, pozostawione przez pierwszy lądujący w rzece worek, wypełniało się już — z braku lepszego określenia — wodą,

Arnold dotarł do końca deski, zatrzymał się i zdołał zarzucić pętlę na drugi worek. Coś się w nim poruszało.

— Złapał! — krzyknął Kaczkoman, który obserwował akcję spod mostu. — Wszyscy ciągnąć!

Worek wynurzył się z błota z cichym mlaśnięciem. Arnold wciągnął się na niego, kiedy przesuwał się obok.

— Brawo, dobra robota, Arnoldzie — mówił Kaczkoman, pomagając mu przesiąść się z mokrego worka z powrotem na wózek.

— Naprawdę nie byłem pewien, czy powierzchnia cię utrzyma przy tym poziomie przypływu.

— Miałem szczęście, nie, że ten wóz przejechał mi po nogach tyle lat temu! — stwierdził Arnold Boczny. — Bobym się utopił!

Kaszlak Henry rozciął worek nożem i wysypał na ziemię drugą porcję kaszlących i prychających terierów.

— Jeden czy dwa z tych maluchów wyglądają na załatwione

— oznajmił. — Zrobię im respiryturację usta — usta, co?

— W żadnym wypadku, Henry — powstrzymał go Kaczkoman.

— Nie masz pojęcia, co to higiena?

— Jakiego Giena?

— Nie możesz całować psów — wyjaśni! Kaczkoman. — Mogłyby się zarazić czymś okropnym.

Ekipa przyjrzała się stłoczonym przy ognisku zwierzakom. Kwestią, w jaki sposób znalazły się w rzece, nie zawracali sobie głów. Różne rzeczy wpadały do rzeki. Cały czas zdarzało się coś takiego. Ekipa bardzo się interesowała wszystkim, co pływa, ale rzadko kiedy udawało się jej wydobyć tyle przedmiotów naraz.

— Może spadł deszcz psów? — zastanowił się Ogólnie Andrews, kierowany obecnie przez osobowość zwaną Kędzierzawym. Ekipa lubiła Kędzierzawego. Nie sprawiał żadnych kłopotów. — Słyszałem parę dni temu, że ostatnio się zdarzają.

— Wiecie co? — odezwał się Arnold Boczny. — Teraz powinniśmy, nie, zebrać trochę towaru, znaczy… drzewa i towaru, i zbudować łódź. Wyciągalibyśmy o wiele więcej towaru, nie, jakbyśmy mieli taką łódź.

— O tak — zgodził się Kaczkoman. — Kiedy byłem chłopcem, lubiłem dłubać przy łodziach.

— Moglibyśmy wydłubać łódź — powiedział Arnold. — To na jedno wychodzi.

— Niezupełnie — westchnął Kaczkoman.

Przyjrzał się kręgowi parujących i prychających psów.

— Szkoda, że nie ma Gaspode’a — rzekł. — On wie, jak myśleć o takich sprawach.