— Buteleczka — powtórzył ostrożnie aptekarz.
— Zapieczętowana woskiem — dodał William.
— I chce pan po uncji każdego…
— Olejek anyżowy, olejek rapunkulowy i olejek skallatynowy.
— Mogę sprzedać pierwsze dwa — oświadczył aptekarz, zerkając na krótką listę. — Ale w tym mieście nie ma pełnej uncji olejku skallatynowego. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Kosztuje piętnaście dolarów za ilość, jaka się zmieści na główce szpilki. Mamy mniej więcej tyle, żeby napełnić małą łyżeczkę, taką do musztardy. I musimy go trzymać w zalutowanym ołowianym pudle, pod wodą.
— W takim razie wezmę tę główkę od szpilki.
— Nigdy nie zmyje go pan z rąk, wie pan. To naprawdę nie jest substancja dla przeciętnego…
— W butelce — przypomniał cierpliwie William. — Zapieczętowanej woskiem.
— Nawet pan nie wyczuje pozostałych olejków! A do czego są panu potrzebne?
— Jako ubezpieczenie. Aha, kiedy pan już zapieczętuje buteleczkę, proszę ją umyć eterem, a potem spłukać eter.
— Czy będzie użyta w jakichś nielegalnych celach? — zapytał aptekarz. Zauważył minę Williama. — Tak tylko pytam, z ciekawości — dodał pospiesznie.
Wyszedł, by przygotować zamówienie, a William odwiedził kilka innych sklepów i nabył grube rękawice. Kiedy wrócił, aptekarz właśnie stanął z olejkami za ladą. Trzymał małą szklaną buteleczkę napełnioną płynem. Wewnątrz pływała o wiele mniejsza fiolka.
— Ta zewnętrzna ciecz to woda — powiedział, wyciągając zatyczki z nosa. — Tylko proszę z tym uważać. Jeśli pan upuści, możemy się pożegnać z zatokami.
— A czym to pachnie? — zainteresował się William.
— No cóż, jeśli powiem: kapustą, nie opiszę tego nawet w połowie.
Następnie William udał się do swojego mieszkania. Pani Arcanum nie lubiła, gdy lokatorzy wracali do swoich pokojów za dnia, ale w tej chwili William znalazł się chyba poza jej układem odniesienia. Skinęła mu tylko głową, kiedy wchodził na piętro.
Klucze były w starym kufrze za łóżkiem. Ten sam kufer miał w Hugglestones; nadal trzymał go przy sobie, żeby od czasu do czasu móc kopnąć.
Była tam też książeczka czekowa. Ją również zabrał.
Brzęknął miecz, zahaczony ręką Williama.
William lubił szermierkę w Hugglestones. Zajęcia odbywały się pod dachem, wolno było nosić odzież ochronną, a na dodatek nikt nie próbował wdeptać mu twarzy w błoto. Został nawet mistrzem szkoły. Ale nie dlatego że był taki dobry — po prostu pozostali chłopcy walczyli fatalnie. Zachowywali się w tym sporcie jak we wszystkich innych — próbowali entuzjastycznego szturmu z głośnym wrzaskiem i używali miecza, jakby to była maczuga. Co oznaczało, że jeśli William zdołał uniknąć pierwszego szaleńczego cięcia — wygrywał.
Zostawił miecz w kufrze.
Po chwili namysłu wyjął jeszcze starą skarpetę i włożył do niej buteleczkę od aptekarza. Ranienie ludzi odłamkami szkła także nie należało do jego planu.
Mięta… niezły wybór, ale najwyraźniej nie wiedzieli, co jeszcze jest dostępne.
Pani Arcanum była wielką entuzjastką koronkowych firanek, przez które mogła wyglądać oknem, a ludzie z zewnątrz jej nie widzieli. William ukrył się za nimi, póki nie nabrał pewności, że niewyraźny kształt na dachu po drugiej stronie ulicy to gargulec.
Ta okolica nie była naturalnym terytorium gargulców — tak samo jak Błyskotna.
Najważniejszą cechą gargulców, myślał, ruszając schodami w dół, jest to, że się nie nudzą. Mogą całymi dniami siedzieć i patrzeć na cokolwiek. Choć jednak poruszały się szybciej, niż ludzie by podejrzewali, to jednak nie poruszały się szybciej niż ludzie.
Przebiegł przez kuchnię tak prędko, że usłyszał tylko, jak zdumiona pani Arcanum nabiera tchu, a potem był już za kuchennymi drzwiami. Przeszedł przez mur do wąskiego zaułka.
Ktoś tu zamiatał. Przez chwilę William podejrzewał, że to strażnik w przebraniu, a może nawet siostra Jennifer w przebraniu, ale prawdopodobnie nikt nie przebrałby się za gnoiła. Na początek musiałby umocować sobie na plecach pryzmę kompostu. Gnolle zjadały praktycznie wszystko. A czego nie zjadały, kolekcjonowały uparcie. Nikt nie starał się odkryć, w jakim celu. Może starannie posortowany zbiór gnijących kapuścianych głąbów był oznaką wysokiej pozycji w gnollowej społeczności.
— „en’rbry, p’ne Wrd — wykrakał stwór, opierając się na miotle.
— Witam.
— Sn’g’k.
— Tak? Aha. No to żegnam.
William skręcił szybko w kolejny zaułek, przeszedł przez ulicę i znalazł jeszcze następny. Nie był pewien, ile gargulców go obserwuje, ale pokonanie ulicy musiało im zająć trochę czasu…
Skąd właściwie ten gnoll znał jego nazwisko? Przecież nie spotkali się na żadnym przyjęciu… Poza tym wszystkie gnolle pracowały dla… Harry’ego Króla…
No tak, mówią przecież, że Król Złotej Rzeki nigdy nie zapomina o dłużnikach…
William przygarbił się i zaczął krążyć po okolicy, starając się jak najczęściej wykorzystywać zaułki, przejścia i hałaśliwe podwórza. Był pewien, że żaden normalny człowiek nie utrzyma się na jego tropie. Ale bardzo by się zdziwił, gdyby śledził go normalny człowiek. Pan Vimes mówił o sobie, że jest zwykłym gliną, podobnie jak Harry Król myślał o sobie jako o człowieku szorstkim, lecz mającym złote serce. William podejrzewał, że świat zarzucony jest szczątkami ludzi, którzy uwierzyli im na słowo.
Zwolnił i wspiął się na jakieś schody umocowane po zewnętrznej stronie ściany budynku. I czekał.
Głupi jesteś, tłumaczył mu wewnętrzny redaktor. Jacyś ludzie próbowali cię zabić. Ukrywasz przed strażą różne informacje. Zadajesz się z podejrzanymi osobnikami. Zamierzasz zrobić coś, co tak rozzłości Vimesa, że dym pójdzie mu uszami. I po co?
Ponieważ od tego krew szybciej płynie w żyłach, pomyślał. I ponieważ nie pozwolę się wykorzystywać. Nikomu.
Od wylotu zaułka dobiegł cichy szmer, którego nie usłyszałby pewnie nikt, kto się go nie spodziewał. Był to odgłos czegoś, co obwąchuje teren.
William wytężył wzrok. W półmroku dostrzegł, jak czworonóg rusza truchtem, wciąż trzymając nos przy ziemi.
Starannie ocenił dystans. Zadeklarować niezależność to jedna sprawa, ale fizycznie zaatakować funkcjonariusza straży to druga, zupełnie inna…
Rzucił kruchą buteleczkę tak, by trafiła w ziemię jakieś dwadzieścia stóp przed wilkołakiem. Potem zeskoczył ze schodów na mur, a stamtąd na dach wygódki — w chwili gdy z cichym „pof!” roztrzaskało się szkło w skarpecie.
Usłyszał skowyt, a potem drapanie pazurów.
Przedostał się z dachu na kolejny mur, ostrożnie przeszedł po szczycie i zsunął się do innego zaułka. A potem ruszył biegiem.
Po pięciu minutach wykorzystywania wszelkich możliwych osłon i przebiegania przez budynki dotarł do stajni Hobsona. W ogólnej krzątaninie nikt nie zwrócił na niego uwagi — był po prostu kolejnym klientem, który przyszedł po konia.
W boksie, który mógł, ale nie musiał skrywać Głębokiego Gnata, stał teraz koń. I patrzył na Williama z góry.
— Nie odwracaj się pan, panie codziennikarzu — odezwał się głos za plecami Williama.
William usiłował sobie przypomnieć, co miał za plecami. A tak… Podajnik siana. I wielkie wory słomy. Mnóstwo miejsca, żeby się ukryć.
— Dobrze — powiedział.
— Już wszędzie dociera, że jest psia afera — oświadczył Głęboki Gnat. — Musisz pan być psychiczny.