Выбрать главу

— Ale jestem na właściwym tropie. Mamy chyba…

— Zaraz, na pewno nikt za panem nie szedł?

— Kapral Nobbs mnie śledził — odparł William. — Ale go zgubiłem.

— Ha… Wystarczy skręcić za róg, żefy zgufić Noffy’ego Noffsa!

— Nie, trzymał się za mną. Wiedziałem, że Vimes każe mnie pilnować — oświadczył William z dumą.

— Noffsowi?

— Tak. Oczywiście… w jego wilkołaczej postaci…

No właśnie. Powiedział to. Ale dzisiaj był dzień odkrywania cieni i sekretów.

— W wilkołaczej postaci — powtórzył chłodno Głęboki Gnat.

— Owszem. I byłbym wdzięczny, gdyby pan tego nikomu nie powtarzał.

— Kapral Noffs — ciągnął Głęboki Gnat tym samym tonem.

— Tak. Proszę posłuchać, Vimes prosił, żeby…

— Vimes ci powiedział, że Noffy Noffs jest wilkołakiem?

— No… nie tak dokładnie. Sam to odkryłem, a Vimes prosił, żeby nikomu nie mówić…

— Że kapral Noffs jest wilkołakiem? — Tak.

— No więc kapral Noffs nie jest wilkołakiem. W żaden sposóf, w żadnym kształcie i żadnej postaci. Czy jest człowiekiem, to inny proflem, ale na pewno nie jest lykra… lynko… lykantro… tym piekielnym wilkołakiem, to pewne.

— To przed czyim nosem rozbiłem przed chwilą bombę zapachową, co? — zapytał tryumfalnie William.

Zapadła cisza. A po chwili zabrzmiał w niej dźwięk cieknącej strużki wody.

— Panie Gnacie…

— Jaki rodzaj fomfy zapachowej? — Głos wydawał się dość napięty.

— Myślę, że najbardziej aktywnym składnikiem był chyba olejek skallatynowy.

— Przed nosem wilkołaka?

— W przybliżeniu tak.

— Pan Vimes dostanie szału — stwierdził Głęboki Gnat. — Jakfy go trafiła kupa fifliotekarza. Wymyśli całkiem nowe metody fycia wściekłym tylko po to, żefy je na panu wyprófować…

— W takim razie lepiej, jeśli jak najszybciej dostanę tego psa Vetinariego. — William wyjął książeczkę czekową. — Mogę wypisać czek na pięćdziesiąt dolarów. Na więcej mnie nie stać.

— A co to za jeden?

— To taki jakby prawny weksel.

— No świetnie — mruknął Głęboki Gnat. — Nie na wiele się przyda, kiedy człowieka zamkną.

— W tej chwili, panie Gnacie, dwóch bardzo niemiłych ludzi goni za wszystkimi terierami w mieście, sądząc z…

— Terierami? — przerwał mu Głęboki Gnat. — Wszystkimi terierami?

— Tak, i chociaż nie sądzę, żeby…

— Znaczy… rodowodowymi terierami czy ludźmi, którzy akurat wyglądają trochę terierowato?

— Nie wyglądało, żeby chcieli sprawdzać dokumenty. A właściwie co pan ma na myśli, mówiąc o ludziach, którzy wyglądają jak teriery?

Głęboki Gnat znów umilkł.

— Pięćdziesiąt dolarów, panie Gnacie — rzekł William. Po dłuższej chwili worki słomy odpowiedziały:

— No dofrze. Dziś wieczorem. Na Fezprawnym Moście. Tylko pan. Eee… Nie fędzie mnie tam, ale fędzie czekał… posłaniec.

— Dla kogo mam wypisać czek?

Nie było odpowiedzi. Odczekał chwilę, po czym wychylił się, by zajrzeć za worki. Coś w nich zaszeleściło. Pewnie szczury, bo żaden z worków nie był tak duży, by pomieścić człowieka.

Głęboki Gnat był bardzo trudnym klientem.

* * *

Kiedy William już odszedł, zerkając dyskretnie w cienie, pojawił się któryś ze stajennych z wózkiem i zaczął ładować worki.

— Postaw mnie pan — odezwał się jeden z nich. Stajenny upuścił worek, a po chwili otworzył go ostrożnie. Mały, podobny do teriera pies wygramolił się na zewnątrz i strząsnął z siebie źdźbła słomy.

Pan Hobson nie wymagał od pracowników niezależnego myślenia i badawczych umysłów, i nie dostawał ich za pięćdziesiąt pensów dziennie plus tyle obroku, ile da się ukraść. Stajenny patrzył na psa, wytrzeszczając oczy.

— Tyżeś to powiedział? — zapytał.

— Pewnie że nie — odparł pies. — Psy nie mówią. Głupi jesteś czy jak? Ktoś rofi ci jakieś sztuczki. Gutla giwa, gutla giwa, gardzo grosze.

— Znaczy, ktoś przenosi swój głos? Widziałem człowieka, który to robił w teatrze.

— I trafiłeś. Tego się trzymaj.

Stajenny rozejrzał się.

— Ty robisz te sztuczki, Tom?

— Zgadza się, to ja, Tom — potwierdził pies. — Nauczyłem się tego z książki: przenosić swój głos na tego nieszkodliwego pieska, który wcale nie umie mówić.

— Co? Żeś nic nie mówił, że uczysz się czytać!

— Fyły ofrazki — wyjaśnił szybko pies. — Języki, zęfy i cała reszta. Strasznie łatwe. O, a teraz piesek sofie idzie…

Pies podszedł do wrót.

— Też mi coś… — zdawał się mówić. — Dwa przeciwstawne kciuki i już uważają się za koronę tego przeklętego stworzenia…

A potem rzucił się do ucieczki.

* * *

— Jak to działa? — zapytała Sacharissa, starając się robić inteligentną minę. O wiele łatwiej było koncentrować się na czymś takim, niż myśleć o tamtych dziwnych ludziach, pewnie szykujących kolejny napad.

— Powoli — mruknął Dobrogór, majstrując przy prasie. — Zdajecie sobie sprawę, że będziemy potrzebowali o wiele więcej czasu na wydrukowanie każdego egzemplarza?

— Chcieliście koloru, vięc dałem vam kolor — oświadczył ponuro Otto. — Nikt nie móvił, że ma być szybko.

Sacharissa zerknęła na eksperymentalny ikonograf. Ostatnio większość obrazków była malowana w kolorze. Tylko całkiem tanie chochliki malowały w czerni i bieli, choć Otto upierał się, że „monochrom sam w zobie jest formą sztuki”. Ale drukowanie w kolorze…

Na krawędzi aparatu siedziały cztery chochliki, podawały sobie bardzo małego papierosa i z zaciekawieniem obserwowały prasę. Trzy z nich nosiły gogle z kolorowego szkła — czerwone, niebieskie i żółte.

— Ale nie zielone… — powiedziała Sacharissa. — Czyli jeśli coś jest zielone… dobrze to rozumiem? Guthrie widzi… widzi niebieskość w zielonym i maluje to na płycie na niebiesko… — Jeden z chochlików pomachał jej ręką. — A Anton widzi żółtość i ją maluje, i kiedy przepuszczamy to przez prasę…

— …bardzo, bardzo powoli — mruczał Dobrogór. — Szybciej by było, gdyby pochodzić po domach i osobiście opowiadać ludziom nowiny.

Sacharissa przyjrzała się arkuszom próbnym wykonanym z obrazków niedawnego pożaru. Wyraźnie był na nich ogień z czerwonymi, żółtymi i pomarańczowymi płomieniami, widać było kawałek… tak, niebieskiego nieba, a golemy miały dobrą, czerwonobrązową barwę, jednak kolory ciała… Cóż, kolor ciała był określeniem dość niejednoznacznym w Ankh-Morpork, gdzie wybrany obiekt mógł mieć praktycznie dowolną barwę, może z wyjątkiem jasnoniebieskiej… Jednak oblicza przypadkowych gapiów sugerowały, że przez miasto przeszła jakaś wyjątkową zjadliwa zaraza. Może Wielokolorowa Śmierć, pomyślała Sacharissa.

— To dopiero początek — zapewnił Otto. — Popravimy zię. Będzie lepiej.

— Lepiej może i tak, ale nie szybciej — oświadczył Dobrogór. — Wyrobimy ze dwieście sztuk na godzinę. Może i dwieście pięćdziesiąt, ale przed wieczorem ktoś tu będzie szukał własnych palców. Przykro mi, lecz pracujemy w maksymalnym tempie. Gdybyśmy mieli jeden dzień, żeby przekonstruować i porządnie przebudować…

— W takim razie zrób parę setek, a resztę drukuj w czarno — białym.

— Sacharissa westchnęła. — Przynajmniej zwrócimy na siebie uwagę.