— Kiedy to zobaczą „SuperFakty”, domyśla zię, jak to jest vykonane — uprzedził Otto.
— Wtedy przynajmniej pójdziemy na dno w pełnej gali flagowej, z kolorami — stwierdziła Sacharissa.
Potrząsnęła głową, gdy trochę kurzu spłynęło na nią z sufitu.
— Słuchajcie tylko — odezwał się Boddony. — Czujecie, jak dygocze podłoga? To znowu te ich wielkie prasy.
— Podkopują nas ze wszystkich stron — poskarżyła się Sacharissa. — A tak ciężko pracowaliśmy. To niesprawiedliwe.
— Dziwię się, że podłoga wytrzymuje — mruknął Dobrogór.
— W końcu nic tu nie stoi na stałym gruncie.
— Podkopują nas, tak? — powtórzył Boddony.
Jeden czy dwa krasnoludy uniosły głowy, kiedy to powiedział. Boddony rzucił coś po krasnoludziemu. Dobrogór warknął coś w odpowiedzi. Włączyło się jeszcze paru krasnoludów.
— Przepraszam bardzo — odezwała się kwaśno Sacharissa.
— Chłopcy się… zastanawiali, czyby tam nie iść i się nie rozejrzeć — wyjaśnił Dobrogór.
— Próbowałam niedawno. Ale troll przy drzwiach był wyjątkowo nieuprzejmy.
— Krasnoludy inaczej to… do tego podchodzą.
Sacharissa dostrzegła poruszenie. Boddony wyjął spod blatu topór. Był to tradycyjny sprzęt krasnoludów — z jednej strony miał kilof służący do wydobywania cennych minerałów, z drugiej topór bojowy, gdyż właściciele ziemi z cennymi minerałami w środku bywają czasem nierozsądni.
— Nie chcecie chyba nikogo napadać? — spytała zaszokowana.
— Ktoś tu mówił, że jeśli chce się mieć dobrą historię, trzeba kopać, kopać i kopać — odparł Boddony. — Idziemy na spacer.
— W piwnicy? — zdziwiła się Sacharissa, kiedy krasnoludy podeszły do drabiny.
— Tak. Spacer w ciemności. Dobrogór westchnął ciężko.
— Cała reszta bierze się do pracy przy azecie, co?
Po minucie czy dwóch pod nimi rozległo się kilka uderzeń kilofa, a potem ktoś bardzo głośno zaklął po krasnoludziemu.
Sacharissa nie mogła się dłużej powstrzymać.
— Pójdę sprawdzić, co one tam robią.
Kiedy dotarła na miejsce, cegły — jeszcze niedawno blokujące otwór drzwiowy — były już wyjęte. Ponieważ kamienie Ankh-Morpork wiele razy trafiały do drugiego obiegu, nikt nie widział sensu w używaniu porządnej zaprawy, zwłaszcza w celu zamurowania starych drzwi. Uznawano, że zupełnie wystarczą piasek, ziemia, woda i flegma. Przecież zawsze wystarczały, aż do teraz.
Krasnoludy zaglądały w leżącą za drzwiami ciemność. Każdy z nich umocował sobie na hełmie świecę.
— Twój mężczyzna mówił chyba, że ludzie zasypywali stare ulice — powiedział Boddony.
— On nie jest moim mężczyzną — odparła spokojnie Sacharissa. — A co tam jest?
Jeden z krasnoludów z latarnią wyszedł za próg.
— Bardziej przypomina… tunele — stwierdził.
— To dawne chodniki — wyjaśniła Sacharissa. — Myślę, że tak to wygląda w całej okolicy. Po wielkich powodziach obudowali drogi drewnem i zasypali je, ale zostawili chodniki po obu stronach, ponieważ jeszcze nie wszystkie budynki miały wyższe poziomy i ludzie protestowali.
— Co? — zdumiał się Boddony. — To znaczy, że drogi były wyżej niż chodniki?
— O tak. — Sacharissa podążyła za nim przez otwór.
— A co się działo, kiedy koń nasi… wydalił wodę na ulicy?
— Absolutnie nie mam pojęcia. — Sacharissa prychnęła z godnością.
— A jak ludzie przechodzili na drugą stronę?
— Po drabinach.
— Bez przesady, panienko. +
— Nie, naprawdę używali drabin. I kilku tuneli. To nie miało trwać długo. A potem łatwiej było ułożyć solidne płyty nad starym chodnikiem. I w efekcie zostały te… zapomniane miejsca.
— Tu są szczury! — zawołał Spacz, który zawędrował dalej.
— Niech mnie! — rzekł Boddony. — Ktoś zabrał sztućce? Żartowałem, panienko. Zaraz, a co my tu mamy? — Uderzył w jakieś deski, które rozpadły się pod ciosami. — Ktoś nie chciał używać drabiny — uznał, zaglądając do następnego otworu.
— Prowadzi na drugą stronę ulicy? — upewniła się Sacharissa.
— Na to wygląda. Musiał mieć alergię na konie.
— A ty… no… potrafisz znaleźć drogę?
— Jestem krasnoludem. Jesteśmy pod ziemią. Krasnolud. Pod ziemią. O co panienka pytała?
— Nie chcecie chyba przebić się przez piwnice aż do „SuperFaktów”, prawda?
— Kto? My?
— Chcecie, tak?
— Nie zrobilibyśmy niczego podobnego.
— Tak, ale chcecie zrobić.
— To by było równoznaczne z włamaniem, prawda?
— Tak, i to właśnie planujecie, zgadza się?
Boddony uśmiechnął się lekko.
— No… może troszeczkę. Tyle, żeby się rozejrzeć. Panienka rozumie.
— Dobrze.
— Jak to? Panience to nie przeszkadza?
— Nie chcecie chyba nikogo zabić, co?
— Panienko, naprawdę nie robimy takich rzeczy. Sacharissa wyglądała na nieco rozczarowaną. Przez bardzo długi czas była przyzwoitą młodą kobietą. U pewnych ludzi oznacza to, że wiele spiętrzonej niegodziwości tylko czeka, by wybuchnąć.
— No to… może chociaż zrobicie tak, żeby im było trochę przykro?
— Tak, to chyba da się załatwić.
Krasnoludy ruszyły tunelem po drugiej stronie zasypanej ulicy. W świetle ich świec Sacharissa widziała stare frontony, zamurowane drzwi i okna wypełnione gruzem.
— To powinno być mniej więcej tutaj — uznał Boddony, wskazując słabo widoczny prostokąt, również przesłonięty tanimi cegłami.
— Chcecie się tam tak po prostu wedrzeć? — spytała Sacharissa.
— Powiemy, że się zgubiliśmy — odparł Boddony.
— Zagubiliście się pod ziemią? Krasnoludy?
— No dobrze, powiemy, że jesteśmy pijani. W to na pewno uwierzą. Hej, chłopcy…
Zmurszałe cegły wypadły. Światło zalało tunel. W piwnicy wewnątrz jakiś człowiek uniósł głowę znad biurka, rozdziawiając usta. Sacharissa zmrużyła oczy wśród tumanów pyłu.
— To pan?
— Ach, witam, panienko — powiedział Gardło Sobie Podrzynam Dibbler. — Cześć, chłopaki. Naprawdę się cieszę, że was widzę…
Ekipa odchodziła właśnie, kiedy pędem nadbiegł Gaspode. Spojrzał na inne psy, kulące się wokół ognia, zanurkował pod długi płaszcz Paskudnego Starego Rona i zaskomlał.
Długo trwało, zanim ekipa zrozumiała, co się dzieje. Byli przecież ludźmi, którzy potrafili kłócić się, kaszleć i twórczo nie rozumieć przez pełną trzygodzinną dyskusję o tym, jak ktoś powiedział „Dzień dobry”.
Dopiero Kaczkoman w pełni odebrał przekaz.
— Ci ludzie polują na teriery?
— Właśnie! To ta przeklęta azeta! Nie można ufać przeklętym ludziom, którzy piszą do azet!
— Wrzucili pieski do rzeki?
— Właśnie! — potwierdził Gaspode. — I wszystko poszło w zgniłe wahoonie.
— No więc ciebie też możemy ukrywać.
— Tak, ale ja muszę krążyć. Muszę fywać. Jestem ważną figurą w tym mieście! Nie mogę się przyczaić! Potrzefne mi przefranie! Słuchajcie, mamy szansę na pięćdziesiąt doków, jasne? Ale jestem wam potrzefny, żefy je zdofyć!
Na ekipie zrobiło to wrażenie. W ich gospodarce bezgotówkowej pięćdziesiąt dolarów oznaczało fortunę.
— Slag — stwierdził Paskudny Stary Ron.
— Pies to pies, nie? — zauważył Arnold Boczny. — Dlatego nazywa się „pies”.