Выбрать главу

Sacharissa spojrzała niepewnie na trzymany w dłoni klucz.

— Moja siostra ma mnóstwo sukni — zachęcił ją William. — Przecież chcesz pójść na ten bal, prawda?

— Przypuszczam, że pani Hotbed mija dopasuje, jeśli zajrzę do niej jutro rano…

Sacharissa demonstrowała nieco teatralne ociąganie, ale mową ciała błagała, by ktoś ją przekonał.

— No właśnie — ucieszył się William. — I na pewno znajdziesz kogoś, kto ci porządnie ułoży fryzurę.

Sacharissa zmrużyła oczy.

— Rzeczywiście potrafisz zadziwiająco dobierać słowa — mruknęła. — A co ty masz zamiar robić?

— Idę zobaczyć się z pewnym psem w sprawie pewnego człowieka.

* * *

Sierżant Angua spoglądała na Vimesa przez parę unoszącą się z misy, nad którą się pochylała. — Przepraszam za to, sir. — Jego stopy nawet nie dotkną ziemi — oświadczył Vimes.

— Nie może go pan aresztować, sir — zauważył kapitan Marchewa, narzucając Angui na głowę świeży ręcznik.

— Nie? Mogę go zamknąć za napaść na funkcjonariusza.

— No, w tym miejscu sprawa się komplikuje, sir — przypomniała Angua.

— Jesteście funkcjonariuszem, sierżancie, niezależnie od tego, jaki chwilowo macie kształt.

— Tak, ale… wygodniej by było, aby sprawa wilkołaka pozostała tylko plotką, sir — przypomniał kapitan Marchewa. — Nie uważa pan? Pan de Worde wszystko zapisuje. Angua i ja raczej byśmy tego nie chcieli. Ci, którzy powinni wiedzieć, wiedzą.

— Więc mu zakażę!

— W jaki sposób, sir?

Vimes trochę oklapł.

— Nie powiecie mi chyba, że jako komendant policji nie mogę powstrzymać jakiegoś małego du… jakiegoś idioty od zapisywania wszystkiego, co tylko zechce?

— Ależ nie, sir. Oczywiście, że pan może. Ale nie jestem pewien, czy może pan nie pozwolić mu zapisać, że nie pozwala mu pan zapisywać — stwierdził Marchewa.

— Jestem zdumiony. Naprawdę zdumiony. Ona jest twoją… twoją…

— Przyjaciółką — podpowiedziała Angua, wciągając nosem parę. — Ale Marchewa ma rację, panie Vimes. Nie chcę, żeby ta sprawa ciągnęła się dalej. To był mój błąd. Nie doceniłam go. Sama w to wpadłam. Za godzinę czy dwie będę już zdrowa.

— Widziałem, jak wyglądałaś, kiedy przyszłaś — rzekł Vimes. — Strasznie.

— To szok. Nos zwyczajnie się zamyka. To jakby skręcić za róg i zderzyć się z Paskudnym Starym Ronem.

— Bogowie! Aż tak źle?

— No, może nie aż tak. Zostawmy to, sir. Proszę.

— Szybko się uczy ten nasz pan de Worde… — Vimes wrócił za biurko. — Ma ołówek i prasę drukarską, i nagle wszyscy zachowują się tak, jakby był jednym z poważnych graczy. No więc będzie się musiał nauczyć jeszcze trochę. Nie chce, żebyśmy go pilnowali? No to nie będziemy. Przez jakiś czas może sam zbierać to, co zasieje. Niebiosa świadkiem, że mamy dosyć innych zajęć.

— Ale on jest technicznie…

— Widzicie tę tabliczkę na moim biurku, kapitanie? Widzicie, sierżancie? Jest na niej napisane „Komendant Vimes”. To znaczy, że ja dowodzę. To, co przed chwilą usłyszeliście, to był rozkaz. A teraz… coś jeszcze mamy nowego?

Marchewa skinął głową.

— Żadnych dobrych wiadomości, sir. Nikt nie znalazł psa. Gildie ciągle się dogadują. Pan Scrope przyjmuje wielu gości. Aha, najwyższy kapłan Ridcully opowiada wszystkim, że jego zdaniem Vetinari oszalał, bo dzień wcześniej opowiadał o swoim planie, aby homary latały w powietrzu.

— Homary latały w powietrzu — powtórzył spokojnie Vimes.

— I jeszcze coś o przesyłaniu statków semaforem, sir.

— Coś podobnego… A co mówi pan Scrope?

— Podobno twierdzi, że oczekuje nowej ery w naszej historii, i że znowu pchnie Ankh-Morpork na ścieżkę odpowiedzialnego obywatelstwa, sir.

— Czy to jest to samo co homary?

— To polityka, sir. Wyraźnie zamierza powrócić do wartości i tradycji, które uczyniły to miasto wielkim, sir.

— A czy on wie, które to konkretnie wartości i tradycje? — zapytał Vimes ze zgrozą.

— Można przypuszczać, że tak, sir — odparł Marchewa, zachowując powagę na twarzy.

— O bogowie… Wolałbym już raczej spróbować z homarami.

* * *

Z ciemniejącego nieba znowu spadał deszcz ze śniegiem. Bezprawny Most był mniej więcej pusty. William czaił się w cieniu, kapelusz zsunął Aa oczy. W końcu odezwał się głos znikąd…

— No więc, masz pan ten swój kawałek papieru?

— Głęboki Gnat? — upewnił się wyrwany z zamyślenia William.

— Przysyłam… przewodnika. Masz pan iść za nim — oznajmił ukryty informator. — Nazywa się… nazywa… Trixiefell. Idź pan za nim, a wszystko fędzie dofrze. Gotów?

— Tak.

Głęboki Gnat mnie obserwuje, myślał William. Musi być bardzo blisko.

Trixiebell wybiegł truchtem z mroku.

Był pudlem. Mniej więcej.

Personel Le Poil du Chien, najlepszego salonu psiej piękności w mieście, postarał się jak mógł, zresztą każdy dałby wszystko co w jego albo jej mocy, byle tylko w rezultacie Paskudny Stary Ron wyszedł szybciej. Pracownicy strzygli, suszyli, kręcili, karbowali, fiokowali, farbowali, splatali i myli w szamponie, a manikiurzystka zamknęła się w toalecie i odmawiała wyjścia.

Rezultat był… różowy. Różowość to tylko jeden z aspektów obiektu, tutaj jednak obiekt był tak… różowy, że zdominowała wszystkie pozostałe, nawet uformowany i przystrzyżony ogon z puszystą kulką na końcu. Przód psa wyglądał, jakby został wystrzelony przez wielką różową kulę i utknął w połowie. Dochodziła jeszcze szeroka, skrząca się obroża. Skrzyła się trochę za bardzo; czasami szkło skrzy się mocniej od brylantów, bo bardziej musi się wykazać.

Ogólnie biorąc, rezultat okazał się nie tyle pudlem, ile zdeformowaną pudlowatością. Inaczej mówiąc, wszystko w nim sugerowało pudla z wyjątkiem całości, która sugerowała, że lepiej się oddalić.

— Jazg — powiedział pies i w tym też coś się nie zgadzało. William zdawał sobie sprawę z faktu istnienia psów, które jazgoczą. Ale ten z całą pewnością powiedział „jazg”.

— Dobry… — zaczął William i dokończył: — …piesek?

— Jazg jazgu phi jazg — odpowiedział pies i odszedł. William zastanawiał się chwilę nad tym „phi”, ale doszedł do wniosku, że pies musiał kichnąć.

Zwierzak potruchtał przez błoto i zniknął w bocznym zaułku. Po chwili zza rogu wysunął się jego pysk.

— Jazg? Skaml?

— A tak. Przepraszam — rzucił William.

Trixiebell prowadził go po brudnych stopniach na starą dróżkę biegnącą wzdłuż brzegu. Była zasypana śmieciami, a wszystko, co w Ankh-Morpork zostaje wyrzucone, to rzeczywiście śmieci. Słońce rzadko sięgało aż tutaj, nawet w pogodne dni. Cieniom udawało się być równocześnie mroźnymi i mokrymi.

Mimo to między ciemnymi belkami pod mostem płonęło ognisko. William — kiedy zablokowały mu się nozdrza — zdał sobie sprawę, że składa wizytę Żebraczej Ekipie.

Dawna ścieżka flisacka była nieużywana już wcześniej, ale Paskudny Stary Ron i cała reszta byli powodem, że pozostawała w tym stanie. Nie mieli nic, co warto by ukraść. Mieli bardzo mało nawet tego, co warto zatrzymać. Od czasu do czasu Gildia Żebraków rozważała wypędzenie ich z miasta, ale bez większego entuzjazmu. Nawet żebracy potrzebują kogoś, na kogo mogą patrzeć z góry. A ekipa znajdowała się tak nisko, że w pewnym oświetleniu sprawiali wrażenie, jakby byli na szczycie. Poza tym Gildia Żebraków potrafiła docenić prawdziwy talent: nikt nie umiał tak pluć i ślinić się jak Kaszlak Henry, nikt nie potrafił być bardziej beznogi od Arnolda Bocznego i absolutnie nic na świecie nie mogło tak cuchnąć jak Paskudny Stary Ron. On mógłby używać skallatyny jako dezodorantu.