– Ketchup – potwierdziła Gina, wskazując wzrokiem pustą butelkę, która jeszcze niedawno stała w lodówce.
Jackowi serce podeszło do gardła, gdy wyobraził sobie, co mogłoby się stać, gdyby Cindy nie wyjechała. Wiedział oczywiście, że nie należy niczego dotykać, ale też był przekonany, że jeszcze coś jest pod poduszką, coś, co intruz, kimkolwiek był, chciał, aby Jack znalazł. Wyciągniętą ręką, żeby być możliwie najdalej, ostrożnie chwycił za rąbek poszewki i podniósł poduszkę.
– Jack – Gina dygotała z przerażenia, głos jej drżał – co ty, u diabła, robisz?
Pod spodem leżała gałązka chryzantemy.
– Goss! – krzyknął i odłożył poduszkę na miejsce.
Ciszę rozdarł dzwonek telefonu. Spojrzeli po sobie. Widać było, że Gina, przerażona do ostatnich granic, nie podniesie słuchawki.
– Halo – Jack z całej siły starał się mówić spokojnie.
Cztery ulice dalej, w budce telefonicznej ledwo rozświetlonej blaskiem miejskich lamp, mężczyzna w wytartych niebieskich dżinsach i żółtawym podkoszulku zasłaniał mikrofon kawałkiem szmaty.
– Za wcześnie przyszedłeś na przyjęcie – rzucił oskarżycielskim tonem.
Jack wstrzymał oddech. Głos chyba ten sam, ale jakby inny, drżący i zdyszany, jak po biegu.
– Przyszedłeś za wcześnie, Swyteck. Zrobiłeś mi wielką przykrość.
Jack milczał. Nie odkładał słuchawki, ale też nie był w stanie się odezwać. Paraliżował go głos szaleńca, zły, nienawistny, zdyszany z wściekłości.
– Proszę – wykrztusił wreszcie – proszę cię, musimy porozmawiać.
– Mówiłem: wpół do piątej rano! – syknął rozmówca. – Punktualnie. Wpół do piątej i ani sekundy wcześniej. To twoja ostatnia szansa, Swyteck. Masz być o wpół do piątej.
Jack chciał coś jeszcze powiedzieć, ale połączenie zostało przerwane. Odłożył więc słuchawkę pełen ponurych myśli.
– Co to było? – zapytała jeszcze bardziej przerażona Gina.
– Zaproszenie. Ostateczne – odparł.
16
Dwie godziny później, gdy miasto spowiła cisza, a ostatni pijacy opuścili bary, brzask zaś nie wygonił jeszcze z domów tych, co zaczynają dzień o świcie, gdy Miami pogrążało się w najgłębszym śnie, rozległo się pukanie, a po chwili ktoś zaczął walić pięściami w drzwi. Eddy Goss usiadł na łóżku. Półprzytomny, nie był pewien, czy to sen, czy jawa. Ponowny łomot przekonał go, że nie śni. Wstał, odczekał jeszcze chwilę, aby oswoić wzrok z otaczającym mrokiem. Nie próbował zapalić światła. Nie było po co. Prąd odcięto, gdy nie zapłacił rachunku. Niespiesznie pokuśtykał do drzwi, nie było mu pilno otwierać. Po drodze wyjął rewolwer ze schowka w kanapie. Przycisnął policzek do drzwi i zerknął przez wizjer. Niewiele zobaczył. Żarówka nad drzwiami w korytarzu dawno się przepaliła. W mroku widać było tylko niewyraźny zarys postaci, chyba w policyjnym mundurze, a przynajmniej tak mu się wydawało. Schował więc broń, bo, wiadomo, nikt z wyrokiem nie dostaje pozwolenia, a on swoje odsiedział. Następnie otworzył drzwi i chciał potraktować stróża prawa z góry, bo zawsze tak robił.
Nie udało się. Najpierw zmieszał się nieco, widząc człowieka w mundurze, ale poza krótkim „Co jest, do cholery!" nie było mu dane powiedzieć nic więcej. Intruz bowiem wpadł do mieszkania, zatrzasnął drzwi i pchnął Gossa pod ścianę. Eddy nie zdążył nawet pomyśleć, ogarnąć, o co chodzi. W pół sekundy zobaczył przed sobą złowrogą czeluść lufy pistoletu z tłumikiem. Trwoga i przerażenie, jakie zwykł widzieć na obliczach swych młodocianych ofiar, wykrzywiły mu twarz i odjęły mowę. Dostał dwie kule, które przeszyły policzki, rozrywając czaszkę. Eddy osunął się na podłogę, a ściana spłynęła krwawym strumieniem. Martwe ciało padło bezkształtną masą w kałużę krwi. Chwilę później drzwi uchyliły się cicho, cień wysunął się na mroczny korytarz, przemknął po schodach i wtopił się w noc, a wraz z nim głuche echo znoszonych obcasów stukających o chodnik, jakby właśnie posterunkowy kończył nocny obchód.
III
17
O piątej dwadzieścia pięć w Komendzie rozdzwonił się telefon 911. Alarmowano, że spod drzwi jednego z mieszkań na East Adams Street sączy się krew, zebrała się już cała kałuża. Dzwoniła sąsiadka, która właśnie wracała z nocnej zmiany w szpitalu. Wobec rozgłosu, jaki wzbudził proces Gossa, wszyscy w wydziale morderstw z miejsca skojarzyli adres, a niejeden detektyw ucieszył się w duchu, że ten drań wreszcie dostał za swoje. Szef wydziału nie miał żadnych wątpliwości, kogo wysłać na miejsce.
– Podrywaj tyłek, Lon! – zawołał od progu, otwierając drzwi do pokoju detektywa Lonza Stafforda z takim hukiem, że zadrżały żaluzje w oknach. – Słońce jeszcze nie wstało, a ja już gwarantuję ci wspaniały dzień.
Stafford oderwał się od wiadomości sportowych w „Miami Herald". Jak zwykle zjawił się w pracy pełne półtorej godziny przed czasem. Poranna zmiana obejmowała służbę dopiero o siódmej, więc siedział tymczasem przy biurku, nad gazetą, kawą i pączkami. Służył w policji prawie od czterdziestu pięciu lat. Przedtem był żołnierzem piechoty morskiej. Wszyscy wiedzieli, że jest pracoholikiem i że przesiaduje w biurze świątek czy piątek, kosztem wolnego czasu. Złośliwi twierdzili, że z wiekiem stał się mniej sprawny, a więc musi się bardziej przykładać, by mieć jakie takie efekty, i że jest z nim jak z Aladynem, który musiał aż trzy razy potrzeć lampę, aby spełniła jedno życzenie. W latach świetności był najlepszym detektywem w całej policji, nie tylko w wydziale morderstw. Nie popełniał błędów, jeśli pominąć ten jeden jedyny raz, kiedy rzeczywiście z gorliwości przesadził, i to tak, że prokurator przegrał stuprocentową skądinąd sprawę. W czasie przesłuchania, nagrywanego na taśmę wideo, odwołał się do sumienia podejrzanego i rzeczywiście wymusił na nim przyznanie się do winy. Rzecz przeszła do historii jako „przemówienie o chrześcijańskim pochówku", za sprawą którego Stafford spieprzył sprawę Eddy'ego Gossa – bo to o niego chodziło. Ostateczny rezultat był zaś taki, że detektyw serdecznie znienawidził Jacka Swytecka, który zauważył i wykorzystał jego błąd.
– Masz coś dla mnie?
– Trupa, ale co za adres! – szef wydziału morderstw był wyraźnie ucieszony – East Adams Street 409, mieszkania 217!
– Bogu niech będą dzięki… – Stafford znał ten adres lepiej niż wszyscy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Jadę. – Ruszył do wyjścia, ale szef go zatrzymał.
– Lon – rzekł, zamykając za sobą drzwi. – Wiem, co czułeś, gdy wypuścili tego skurwysyna – spojrzał detektywowi głęboko w oczy – i chcę, abyś miał świadomość, że w tym wypadku złego słowa nie powiem, jeśli nie znajdziesz winnego.
Stafford zmilczał, ale widać było, że całkowicie zgadza się z szefem, ten zaś zatrzymał się jeszcze w drzwiach.
– Jest coś jeszcze – rzekł cicho – zaraz po sąsiadce Gossa zadzwonił jeszcze ktoś, nie podając nazwiska. Telefonował zresztą z automatu, więc nie dało się go namierzyć. Powiedział tylko, że mniej więcej o tej samej porze, kiedy klient dostał w czapę, z mieszkania Gossa wychodził ktoś w mundurze policyjnym.
Stafford zmarszczył czoło.
– Oczywiście, to nic pewnego – ciągnął szef – ale nie można wykluczyć, że w sytuacji, w której przysięgli nie dali Gossowi tego, co mu się należało, któryś z naszych postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Co do mnie, to nie byłbym tym specjalnie zdziwiony. Znamy się nie od dziś, więc wiesz, o co chodzi. Nie zależy mi na tym, żebyś złapał zabójcę, masz przede wszystkim ukręcić łeb plotkom.